Czy istnieje powołanie do samotności? Fragment książki „Kościół ostatnich ławek”

Czy istnieje coś takiego jak kult samotności? Przyglądamy się iluzjom samotności, przyczynom i skutkom niechęci – lub nieumiejętności! – do nawiązywania głębokich relacji z innymi. Próbujemy też znaleźć środki zaradcze.

Magdalena  Dobrzyniak Magdalena Dobrzyniak

|

02.10.2025 00:00 GN 40/2025

dodane 02.10.2025 00:00

Książka „Kościół ostatnich ławek” dostępna jest w naszym sklepie online: SKLEP.GOSC.PL

Magdalena Dobrzyniak: Natknęłam się niedawno na koncepcję „niejasnej straty”, powodującej stan zawieszenia, niedokończenia, doświadczany przez osoby samotne, które przecież nie mogą być pewne, że ich samotność jest ostateczna, do końca życia. W jaki sposób takie poczucie nieostatecznej straty wpływa na nasze życie, na to, jak postrzegamy siebie i swoje relacje z innymi, również w Kościele?

o. Tomasz Franc OP: Koncepcja, o której mówisz – tak jak ją rozumiem – dotyczy sytuacji, w których osoba realnie samotna żyje, mając wewnętrzne poczucie bycia w relacji z kimś, z kim faktycznie tej relacji nie tworzy. I nie chodzi tutaj o wyobraźnię czy chorobę, ale raczej o stan jakby ciągłego otwarcia, gotowości, może nawet pewności, że ktoś taki gdzieś tam jest, gdzieś się znajdzie. Taka osoba emocjonalnie czuje się wówczas tak, jakby nie była samotna, bo przecież nie przeżyła straty i nie musi postarać się na nowo o zbudowanie realnej więzi; ciągle jest wewnętrznie związana, choć nie ma partnera. Wiele spośród osób samotnych może unikać doświadczenia samotności, żyjąc w potencjalnej otwartości na związek, w ten sposób nie konfrontując się z jego brakiem czy utratą szansy na jego zbudowanie. Tego rodzaju postawa w dalszej perspektywie najbardziej kojarzy mi się ze stratami, które mogą powodować stan depresyjny. Niejasna strata jest o tyle trudna, że nie możemy skonfrontować się z tą konkretną żałobą, czyli z odżałowaniem utraty kogoś, czegoś ważnego dla nas. Według tej koncepcji towarzyszy nam poczucie jakiejś nieokreśloności, które z jednej strony podtrzymuje nasze perspektywy życiowe, ale jednocześnie nie dopuszcza do przeżycia braku, któremu nie wiadomo, jak zaradzić. Pytanie, czy taka nieokreśloność nie powoduje, że mogą do niej łatwo dołączyć różnego rodzaju negatywizmy, podobnie jak to w triadzie depresyjnej zazwyczaj bywa: negatywizm w stosunku do świata, do rzeczywistości nas otaczającej, do przyszłości i do mnie samego. Warto zauważyć, czy w mojej samotności taki ostry, krytyczny głos – w stosunku do hałasów z zewnątrz, do pomysłów na życie innych, do reformy Kościoła na swój własny sposób – czy on aby nie jest podszyty właśnie z depresyjnej pozycji przeżywanym podejrzliwym negatywizmem, który każe mi pacyfikować głosy innych, bo one mi przypominają, że można czegoś chcieć i nie bać się czegoś stracić. To bardzo ważne, żeby tutaj jakoś sobie pomóc. Według mnie lepiej doświadczyć żałoby niż niejasnej straty. Żałoba ma swoją dynamikę związaną z zaprzeczeniem, z bólem, z cierpieniem, z odżałowaniem, z tęsknotą, z próbą restrukturyzacji, z powrotem do pełni życia. Jeśli nawet moja wizja Kościoła się nie sprawdza, jeśli nawet moja krzywda doświadczona w Kościele bardzo mnie boli, to żałoba daje możliwość nie zapomnienia, ale przeżycia straty w taki sposób, żeby życie ze mnie nie uciekało.

Jak sobie z tym radzić?

Przede wszystkim, jeśli mamy do czynienia z depresją kliniczną, to – muszę to powiedzieć, bo to jest bardzo ważne – nie unikać kontaktu ze specjalistami, z psychiatrą czy z psychologiem. Większość z nas, patrząc na swoją wiarę, miewa jednak raczej stany duchowej depresji, które są źródłem negatywizmu powodującego, że się obudowujemy np. w chęci odrzucenia Kościoła czy swojej parafii. Radziłbym, aby w takiej sytuacji spróbować zobaczyć i skorzystać z doświadczenia innych ludzi, którzy w tym miejscu, w tej relacji czy w tej wspólnocie otrzymują wiele dobra. Dzięki temu łatwiej przyjdzie nam zrozumieć, że być może ten problem jest przynajmniej częściowo w nas. Wymaga to większego wglądu we własną sytuację życiową, być może w momenty, które mógłbym przepracować dzięki akceptacji swoich braków i niespełnionych marzeń, również potrzeby kontaktu z drugą osobą. Jak widzisz, nie są to jakieś skomplikowane środki zaradcze, a raczej po prostu odwaga i zaciekawienie rzeczywistością istniejącą poza mną samym. Depresja ma to do siebie, że naturalną dla każdego człowieka ciekawość ogranicza w ten sposób, iż stajemy się sami dla siebie celem i analizujemy, rozczłonkowujemy własne samopoczucie, emocje, sytuacje życiowe. Co ciekawe, to jest bardzo bliskie opisowi grzechu. Choć oczywiście depresja i jej przeżywanie nie ma nic wspólnego z grzechem. Grzech jest skierowaniem pożądliwości, pragnienia na zaspokojenie siebie samego. Jeśli więc chcemy wyjść ze śmierci duchowej, tej doliny śmierci, jaką jest trwanie w grzechu, to niezbędne jest, by zobaczyć inną osobę, zainteresować się światem poza sobą samym, przekroczyć próg własnych ograniczeń w kierunku drugiej osoby.

W jaki sposób?

Różnie. Może to być podjęcie jakiegoś dzieła, może to być rozmowa, czynny udział w liturgii Kościoła, zainteresowanie życiem, tym, w co aktualnie jestem zaangażowany albo w czym po prostu tkwię – to wszystko, poddane analizie, jest pomocne do wejścia w relację.

Rozmawiając o samotności z wyboru, nie sposób nie poruszyć kwestii pokolenia młodych dorosłych, czyli tzw. pokolenia Z, dla którego samotność jest stanem naturalnym. To właśnie w tym przedziale wieku rosną zastępy ludzi samotnych, przybierając wręcz rozmiary epidemii. Na czym tutaj polega problem? Odnoszę wrażenie, że ci młodzi ludzie nie tyle nie chcą, co po prostu nie potrafią wchodzić w głębokie relacje.

Też tak sądzę. Problem nie leży w tych młodych ludziach, trzeba go szukać raczej w rzeczywistości, w której to pokolenie się znalazło. Wyobraź sobie człowieka, który nie miał nigdy doświadczenia, czym jest pomarańcza. On nigdy nie zda sobie sprawy ze smaku pomarańczy. Jeśli młode osoby od samego początku dojrzewają w atmosferze atrofii głębokich więzi rodzinnych, jeśli nie doświadczyły życia poza smartfonem, poza internetem, czyli żywych relacji, kolan zdartych podczas wypraw z rówieśnikami, przegadanych nocy, wspólnych inicjatyw, to skąd mają wiedzieć, jak smakują więzi i relacje? Jak mają zrozumieć, że potrzeba wysiłku, by zbudować prawdziwą przyjaźń? Czymś naturalnym jest zawód, płacz z powodu przyjaciela, tęsknota do kogoś, a świat wirtualny, w którym pokolenie młodych przebywa, daje wszystko od razu. Oferuje przyjemne uczucia, iluzję obecności innych, zanurzenia w ich świecie. Świat wirtualny istnieje w umyśle, ale w realności jest pusty, jest przez to bardzo bliski psychozie, której domeną jest brak kontaktu z prawdziwie istniejącym światem zewnętrznym. Jeśli zatem nie ma przełożenia na realność, to jest to świat psychotyczny, wykreowany jako własna iluzja na temat siebie samego. Takim młodym trudno wówczas znosić choćby drobne frustracje, ale istniejące realnie. Przecież w świecie wirtualnym wszystko jest tu i teraz, od razu, na wyciągnięcie ręki. Myślę, że to jest m.in. powodem wielu załamań młodych. Wracając do twojego pytania, powiem tak, że nie widzę jedynej przyczyny tego, co się dzieje z młodym pokoleniem w nich, ale widzę wiele z tych przyczyn w nas, czyli w dorosłych. Wiadomo, że młody człowiek odrzuca autorytet dorosłych, to naturalne, ale nie powinno nas to zniechęcać do wychodzenia do niego z różnymi propozycjami kontaktu, z troską, z budowaniem mostów. Może bardziej niż rzeczy trzeba im dawać czas i swoją żywą obecność. Jeśli w nas, którzy doświadczamy realnych więzi, nie będzie świadomości, jak ważne jest, by dzielić się tym doświadczeniem z młodymi, to za chwilę będziemy dinozaurami. Wyginiemy, a zastąpią nas młodzi w kontakcie ze sztuczną inteligencją.

Młodzi z pokolenia Z, pytani o wartości, które są im bliskie, deklarują m.in. że dla nich ważna jest zmiana. Oni nie potrzebują stabilizacji, wolą ruch, zmienność. To też nie sprzyja tworzeniu relacji, wychodzeniu z samotności.

Nie sprzyja też budowaniu tożsamości. Aby zmienność mogła być owocująca, musi być zakorzeniona, musi mieć swój rdzeń. Wydaje mi się, że młode pokolenie podchodzi do zmian trochę jak do przesuwania kolejnych propozycji na ekranach tabletów. Takie zmiany są łatwe do przeżycia, bo nie wiążą się wcześniej z zakorzenieniem, z wejściem w relację z daną sytuacją, z innymi osobami. Dają takie pozorne doświadczenie realnego rozwoju. Dlatego łatwo im zmieniać pracę czy związek, ciągle oczekiwać gratyfikacji przez np. wygórowane wynagrodzenie, nieadekwatne oczekiwania czy stymulujące bodźce. Biznes już to wyczuł i robi z tego użytek. Prędzej czy później jednak, jeśli tak dużo zmian się wydarzy, a człowiek nie ma zakorzenienia w rodzinie, w relacjach, w więzi, to zaczyna się rozpacz. Nie wie, kim jest. Efektem są uzależnienia od różnych używek, bo rozpacz jest stanem dojmującej pustki, która musi być wypełniana kolejnymi konsumpcyjnymi dobrami i uzależnieniami wszelkiego rodzaju. W młodym pokoleniu to już niestety plaga. Kościół ma do tego klucz, bo proponuje to, co nazywamy tradycją, dbałością o więzi, zdrową międzypokoleniowością. Ma też do zaproponowania w wierze wychowanie sakramentalne, pokazujące pewne progi dojrzałości: chrzest, Pierwsza Komunia Święta, bierzmowanie, później różne decyzje życiowe, umacniane sakramentami, i tak dalej. To wszystko układa się w opowieść o życiu, które nie jest staniem w miejscu ani ciągłą zmianą, ale linią rozwojową, progresem, pewnym continuum, które wprawdzie kiedyś się kończy, czy raczej zmienia się jego jakość, jak podpowiada wiara, ale tutaj wciąż wymaga aktywnego zaangażowania, abyśmy się zmieniali nie tyle ciągle w nowych doznaniach, co bardziej w pogłębianiu więzi z Bogiem, ze środowiskiem, z drugim człowiekiem, i na tym budowali swoją siłę – przez refleksję nad tym, kim jestem, czego chcę, czego nie chcę, co jest mi bliskie, jaka jest moja tożsamość jako chrześcijanina. Ten rozwój nie polega na tym, że dzisiaj jestem chrześcijaninem, a jutro będę buddystą, dzisiaj jestem weganinem, a jutro będę jadł mięso, dzisiaj jestem lewicowy, a jutro będę ultraprawicowy. Są pewne wartości, które wymagają stałości. Bez niej tracimy świadomość bycia sobą. O tym Kościół przypomina.

Fragment wywiadu pochodzi z książki „Kościół ostatnich ławek” Magdaleny Dobrzyniak i o. Tomasza Franca OP.

1 / 1
oceń artykuł Pobieranie..

Magdalena  Dobrzyniak Magdalena Dobrzyniak Dziennikarka, redaktor portalu „Gościa Niedzielnego”. Absolwentka teatrologii na Uniwersytecie Jagiellońskim i podyplomowych studiów edytorskich na Uniwersytecie Pedagogicznym w Krakowie. W mediach katolickich pracuje od 1997 roku. Wykładała dziennikarstwo na Uniwersytecie Papieskim Jana Pawła II w Krakowie. Autorka książek „Nie mój Kościół” (z bp. Damianem Muskusem OFM) oraz „Bezbronni dorośli w Kościele” (z o. Tomaszem Francem OP).

Zapisane na później

Pobieranie listy