Król przeżył, ale Piekarskiego skazano na okrutne męki.
Zamach Michała Piekarskiego na Zygmunta III Wazę 15 listopada 1620 roku nie tylko wstrząsnął Rzeczpospolitą, ale też na stałe wpisał się w polską kulturę. To od nazwiska zamachowcy pochodzi powiedzenie "pleść jak Piekarski na mękach", symbolizujące chaotyczną, bezładną mowę lub zachowanie.
15 listopada 1620 roku miała się odbyć uroczysta msza święta, jaką odprawiano z "okazji zwołania każdego sejmu konwokacyjnego, elekcyjnego i koronacyjnego", jak podaje historyk Piotr Lewandowski.
Zamek Królewski i kolegiatę św. Jana (dzisiejszą katedrę) dzielił niewielki dystans i król z orszakiem zwykle udawał się tam pieszo, w pochodzie. Tamtego "nowembra w niedzielą", zanotował nieznany z nazwiska kronikarz, monarsze towarzyszyli "urzędnicy dworu, za nimi posłowie, którzy przybyli na sejm, za nimi zaś senatorowie", duchowni, członkowie rodziny królewskiej, w tym królewicz Władysław, przyszły król Władysław IV oraz rycerze. Wiadomo, że najbliżej króla był "początkowo tylko Jan Wężyk, biskup przemyski" - odnotowuje historyk Jan Seredyka - ale niebawem pojawił się "spóźniony Andrzej Próchnicki, arcybiskup lwowski, któremu Wężyk odstąpił zajmowane przez siebie miejsce". Wśród innych możnych w królewskiej świcie wymienić można m.in. hetmana polnego litewskiego Krzysztofa Radziwiłła, marszałka nadwornego koronnego Łukasza Opalińskiego czy wojewodę kijowskiego in spe Tomasza Zamoyskiego.
Mimo takiej obstawy zamachowiec zdołał zbliżyć się do władcy. Według niektórych źródeł, m.in. XIX-wiecznego tłumacza i bibliofila Antoniego Sozańskiego, sprawca miał planować swój atak od 10 lat, "nim zdarzyła się sposobność, że go wykonał". Michał Piekarski, "łotr szlachcic nieubogi" - jak opisywał go anonimowy kronikarz - miał więc czas, żeby wszystko dokładnie zaplanować i wiedział, kiedy, którędy i z kim chadza monarcha, a tym samym w jakich okolicznościach on i jego ochrona najmniej mogą się spodziewać napaści.
I tak oto 23-letni Piekarski "za drzwiami kościelnymi w Warszawie zasiadszy wchodzącego króla ugodzić chcący, wyskoczył, y nadziakiem króla raz po raz uderzył: pierwszy raz w głowę nie trafił, tylko w twarz trochę ranił, drugi raz w lewy policzek uderzywszy zderł z twarzy skurę" - czytamy u kronikarza. Gdy próbował uderzyć ponownie, ostrze czekana odpadło i napastnik sięgnął po szablę. Wtedy został uderzony laską marszałkowską przez Opalińskiego, a równocześnie Zamoyski i niejaki pułkownik Rogatka zadali mu rany szablami.
Królewicz Władysław również sięgnął po broń i uderzeniem szabli przyczynił się do ostatecznego obezwładnienia. Król, ranny i zakrwawiony, został podniesiony i odprowadzony najpierw do kaplicy, a następnie górnymi gankami do Zamku Królewskiego.
Królowa Konstancja Habsburżanka "usłyszawszy o tym wypadku zemdlała; głoszono już nawet o śmierci królewskiej; lecz smutek zamienił się w radość gdy ujrzała króla ocalonego i żywego acz rannego" - relacjonował naoczny świadek, Albrycht Stanisław Radziwiłł.
Wieści o zamachu rozeszły się błyskawicznie i jak to bywa z plotkami, w każdej przekazywano inny przebieg zdarzeń. Żeby ukrócić spekulacje - kontynuuje Radziwiłł - "prosiliśmy króla, aby się z okna ukazał narodowi". Mimo to nie obyło się bez zamieszania: "muzykanci widząc z wierzchu łotra uderzającego króla, krzyknęli po włosku Traditore [zdrajca] co od nieświadomych zrozumieniem było: Tatarowi; z tej przyczyny wielu pouciekało z kościoła i z miasta i wielka nastąpiła trwoga w narodzie". Najważniejsze jednak, że król przeżył, a napastnik został schwytany.
Jak się niebawem okazało, listopadowy atak Piekarskiego na króla nie był jego pierwszą próbą zamachu. Kilka lat wcześniej najprawdopodobniej wydobył tylko broń w obecności monarchy i wówczas jego zachowanie uznano za wybryk człowieka z zaburzeniami psychicznymi i sprawę zatuszowano.
W tradycji zamach Michała Piekarskiego zwykło się nazywać "królobójstwem", ale formalnie nim nie był - król przeżył, a rana nie zagrażała życiu. Jednak sam akt podniesienia ręki na pomazańca Bożego wystarczył, by uznać wydarzenie z listopada 1620 roku za zbrodnię najcięższą z możliwych. Julian Ursyn Niemcewicz pisał później, że był to "okropny zamach, który przeraził wszystkich umysły".
Nie bez wpływu na Piekarskiego pozostawało też wydarzenie z 1610 roku, kiedy Franois Ravaillac dokonał zamachu, w wyniku którego zginął król Francji Henryk IV. Uznaje się więc, że przyczyny agresji Piekarskiego mogły być trojakie. Po pierwsze, jak domniemywał psychiatra i żołnierz Władysław Stryjeński, "w młodym wieku miał Piekarski pierwszy napad choroby, odznaczający się () dużą pobudliwością i wybuchowością, prowadzące nawet do zabójstwa i zadawania ciężkich ran". Według medycznej terminologii z połowy XX wieku Stryjeński mówił o "psychozie schizofrenicznej" i stanach paranoidalnych.
Po drugie, Piekarski mógł szukać zemsty za nałożenie na niego kurateli. Działania te podjęli członkowie rodziny, niemniej formalnie zatwierdzenie kurateli należało do króla. Po trzecie - jak napastnik przyznawał w czasie przesłuchań - kierować miały nim anioły, a nawet sam Bóg, żądający sprawiedliwości na Ziemi. Dziś uznano by to za przejaw zaburzeń, ale wówczas taką interpretację nie zawsze utożsamiano z chorobą, a wręcz jak wynika z zapisów podwojewodzi nowogródzkiego Samuela Maskiewicza, to jego prawni opiekunowie uczynili go szalonym i "nędznie i ladajacko [go]chowali", żeby łatwiej się na nim wzbogacić.
Posiedzenie sądu trwało około dwóch tygodni. Cieszyło się wielką popularnością i zjechało na nie wielu obserwatorów z całej Rzeczpospolitej. Z relacji wynika, że król nie był skłonny skazać na śmierć człowieka, który go ranił. Orzecznictwo i polityczna logika epoki były jednak bezwzględne: czyn Piekarskiego zakwalifikowano jako "crimen laesae maiestatis" - najcięższą obrazę majestatu.
Zachowane fragmenty wyroku akcentują nie tylko wymiar osobisty (pozbawienie "życia Najjaśniejszego Księcia i Króla naszego"), lecz także wymiar państwowy - działał on "na szkodę całości ojczyzny, której byt zależy od życia i ocalenia monarchy".
W świetle tak sformułowanego oskarżenia jedyną dopuszczalną karą stała się śmierć sprawcy i symboliczne zatarcie jego nazwiska. Wyrok był niemal dosłownym powtórzeniem tego, jaki niegdyś zapadł wobec wspomnianego Ravaillaca. Stało się tak m.in. za sprawą senatora Jakuba Sobieskiego, wykształconego prawnika i dyplomaty, a prywatnie ojca przyszłego króla Jana III. To on wskazał francuski precedens jako właściwy wzorzec kary za taką zbrodnię.
Co więc czekało Michała Piekarskiego, że aż do potocznego języka przeszło powiedzenie "pleść jak Piekarski na mękach"? Otóż specjalnie sprowadzony z podlaskiego Drohiczyna kat przez kilka godzin poddawał skazańca torturom.
Stosował - jak zapisano w wyroku - "ogień siarczysty i rozżarzone węgle", wykorzystał rozpalone szczypce, którymi "oprawcy ciało szarpać będą". W sposób szczególny kat pastwił się nad ręką, w której zamachowiec trzymał broń: "Nad płomieniem ognia siarczystego palić będzie. Dopiero gdy wpół dobrze przepalona będzie, mieczem odetnie, toż i z lewą ręką, bez przepalenia jednak uczyni. Po czym czterema końmi ciało na cztery części roztargane, a obrzydłe trupa ćwierci na proch na stosie drew spalone zostaną. Na koniec proch w działo nabity, wystrzał po powietrzu rozproszy". Historycy podkreślają, że wyjątkowo surowa i widowiskowa kara Piekarskiego (publiczne tortury i śmierć) o sprawiły, że zamachowcy wprost bali się podnieść rękę na monarchę.
Przy okazji uchwalono też przepis, według którego "nikt, bez względu na stan, od tej pory nie odważy się zabrać ze sobą czekanów in loco publico [w miejscu publicznym], pod groźbą dwustu grzywien". Wcześniej bowiem niejednokrotnie zdarzało się, że polscy szlachcice rozwiązywali konflikty między sobą za sprawą czekanów właśnie.
Marta Panas-Goworska