Showman, który sprostał zadaniu: bilans dwóch lat marszałka Hołowni

Szymon Hołownia zrezygnował z pełnienia funkcji marszałka Sejmu. Bez wątpienia zapisuje się w historii polskiego parlamentaryzmu jako jeden z najbardziej barwnych marszałków Sejmu. Miał chwile wielkie, nie zabrakło też poważnych błędów. A wszystko to działo się w atmosferze rozgrzanej do czerwoności polaryzacji.

Czy w kraju, w którym od dwóch dekad trwa ostra wojna między dwoma największymi ugrupowaniami prowadzonymi przez twardych i wyrazistych liderów jest miejsce na rzeczywistą trzecią drogę? Ale nie taką wyłącznie z nazwy. Na ugrupowanie, które nie będzie jedynie efemerycznym tworem wykreowanym dla poszerzenia elektoratu jednego z głównych partyjnych graczy, ale będzie gotowe walczyć o własną, unikalną wizję Polski, kiedy trzeba – dogadując się z własną opozycją lub stawiając opór swojemu koalicjantowi?

Próby znalezienia odpowiedzi na to pytanie podjął się dwa lata temu Szymon Hołownia. I chociaż dzisiejsze poparcie sondażowe dla Polski 2050 może tworzyć wrażenie, że odpowiedź jest negatywna, bliższa analiza tego, jak w roli marszałka Sejmu RP radził sobie lider tej partii daje pewną nadzieję tym, którzy dwudziestoletnim duopolem są już zmęczeni. Oczywiście pod warunkiem wyciągnięcia wniosków z błędów, jakie Hołownia i jego partia w tym czasie popełnili.

Rotacyjna, dwuletnia kadencja Szymona Hołowni była bowiem czasem – nie bójmy się użyć tego słowa – spektakularnym i przełomowym pod kilkoma względami. I nie chodzi jedynie o początkowy etap, gdy ludzie wypełniali sale kinowe, by oglądać transmisje „sejmflixa”. Bo chwytliwe riposty może i generowały rekordowe wyświetlenia parlamentarnego YouTuba, ale nie miały w gruncie rzeczy żadnego znaczenia dla tego, jak funkcjonuje od października 2023 r. polskie państwo. Były jednak w czasie tych dwóch lat takie decyzje i działania marszałka, które bezpośrednio wpłynęły zarówno na jakość procesu legislacyjnego jak i wprost na stabilność państwa – ku uldze jednych i rozpaczy drugich.

Grzech pierworodny

Szymon Hołownia zaczynał pełnić funkcję marszałka z ogromnym kredytem zaufania. Tuż po wyborach 2023 r. w sondażach regularnie zajmował miejsce w ścisłej czołówce polityków, którym Polacy ufają. Odzwierciedlało to, w pewnym uproszczeniu, nadzieje, jakie istotna część wyborców wiązała z projektem Trzeciej Drogi i samą osobą nowego marszałka: nadzieje na to, że polska polityka może w większym niż marginalny stopniu wyjść poza ramy sporu Tuska z Kaczyńskim. W końcu pierwszy raz od 2005 r., gdy marszałkiem przestał być Włodzimierz Cimoszewicz, na czele niższej izby parlamentu stanął polityk nie wywodzący się z PiS ani z PO.

Dziś, gdy rezygnuje z tej funkcji, dla części osób, które popierały go u początku marszałkowskiej drogi stał się zdrajcą.

Gdyby spróbować znaleźć jedno wydarzenie, które dzieli te dwa sejmowe lata Hołowni na okres „przed” i „po”, byłaby nim zorganizowana przez sztab Rafała Trzaskowskiego przy współpracy TVP debata prezydencka w Końskich. Dlaczego?

Wcześniej, szczególnie w pierwszych miesiącach po wyborach, działania Hołowni jako marszałka pozycjonowały go w kategorii podwykonawcy polityki Donalda Tuska i to w tych jej elementach, które budziły największe kontrowersje. Szczególnie mocno w pamięci zapadły dwie sprawy z tamtego okresu: pierwszą było przejęcie kontroli nad mediami publicznymi, drugą sprawa wygaszenia mandatów poselskich Mariusza Kamińskiego i Macieja Wąsika. W sprawie mediów Hołownia ze swoją partią poparli uchwałę Sejmu, „wzywającą Skarb Państwa do przywrócenia ładu prawnego oraz bezstronności i rzetelności mediów publicznych oraz Polskiej Agencji Prasowej”, która posłużyła ówczesnemu ministrowi kultury, Bartłomiejowi Sienkiewiczowi jako podkładka do wprowadzenia do TVP, Polskiego Radia i PAP swoich ludzi. Cała operacja była wątpliwa prawnie, nie przeszkadzało to jednak Hołowni, by działania Sienkiewicza zaakceptować i poprzeć. A wspomniane „przywrócenie rzetelności” polegało w praktyce jedynie na zmianie wektora propagandy z antypeowskiej na antypisowską.

Z kolei w sprawie Kamińskiego i Wąsika Hołownia zasłynął z wysłania swojego współpracownika, dyrektora biura marszałka, z odwołaniem od decyzji o wygaszeniu mandatu do Sądu Najwyższego. Rzecz w tym, że Hołownia arbitralnie wybrał jako adresata tego wniosku prezesa Izby Pracy Sądu Najwyższego, pomimo że takie sprawy należą do kompetencji Izby Kontroli Nadzwyczajnej.

Już te pierwsze decyzje sprawiły, że wizerunek Hołowni jako alternatywy wobec PiSu i PO legł w gruzach, a wizerunkowych skutków tego grzechu pierworodnego nie dało się już w prosty sposób odkręcić.

W oczach bardziej konserwatywnych wyborców opowieść o niezależności osłabiała również strategia przyjęta zarówno przez partię, jak i przez samego Hołownię w czasie kampanii prezydenckiej: marszałek-kandydat z jednej strony od samego początku mówił (wbrew sondażom i realnej ocenie sytuacji), że zamierza walczyć o zwycięstwo w wyścigu o urząd głowy państwa. Z drugiej w kampanijnej narracji koncentrował się wyłącznie na krytyce konserwatywnych rywali ze szczególnym uwzględnieniem zajmującego dopiero trzecie miejsce w sondażach Sławomira Mentzena. Sprawiało to wrażenie, że Hołownia ma raczej do odegrania rolę osłabienia prawego skrzydła i przejęcie antyduopolowego elektoratu, a nie realnej walki o własny wynik. Dopiero zorganizowanie przez sztab Trzaskowskiego do spółki z Telewizją Polską debaty w Końskich zmieniło ten kurs.

Przypomnijmy, że pierwotnie debata ta była zaplanowana przez sztabowców prezydenta Warszawy jako pojedynek Trzaskowskiego z Nawrockim, zorganizowany na zasadach narzuconych przez tego pierwszego i prowadzonym przez ewidentnie sprzyjające Trzaskowskiemu TVP. Zostawiając na marginesie zaangażowanie mediów publicznych, jakiego nie powstydziłby się Jacek Kurski, wzburzenie pozostałych kandydatów wzbudził fakt, że rzecz miała miejsce jeszcze przed pierwszą turą. Przy udziale mediów publicznych postanowiono wyeliminować z debaty wszystkich pozostałych rywali Trzaskowskiego, co było działaniem wątpliwym z punktu widzenia Kodeksu Wyborczego. Wtedy to właśnie Hołownia jako pierwszy ogłosił, że zamierza do Końskich przyjechać, a za nim podobne decyzje podjęli Magdalena Biejat, Krzysztof Stanowski, Joanna Senyszyn, Marek Jakubiak i kilku innych kandydatów. W czasie samego wydarzenia Rafał Trzaskowski musiał odpierać ataki wszystkich uczestników, w tym również własnych koalicjantów i dziś panuje powszechna zgoda, że właśnie Końskie były momentem, w którym kandydat KO zaczął radykalnie tracić poparcie wyborców.

Hołownia po raz pierwszy pokazał się wtedy jako samodzielny i suwerenny polityk, udowadniając wyraźnie, że potrafi być krytycznym nie tylko wobec Prawa i Sprawiedliwości, ale również względem Platformy Obywatelskiej. Co prawda mocno osłabił ten wizerunek ekspresowym i bezwarunkowym przekazaniem Trzaskowskiemu poparcia w chwilę po ogłoszeniu wyników I tury, ale to, co zrobił w Końskich z pewnością zapisze się w historii polskiej polityki.

Kamień w bucie koalicjantów

Nie oznacza to jednak, że nowy marszałek wcześniej we wszystkim był spolegliwy wobec premiera. Po pierwszych miesiącach, w których bezrefleksyjnie realizował oczekiwania większego koalicjanta, okrzepnął i powoli zaczął wprowadzać własną wizję urzędu marszałka i pracy niższej izby parlamentu. I nie chodzi tu o symboliczne decyzje, takie jak usunięcie spod Sejmu barierek czy ponowne szerokie otwarcie gmachu dla dziennikarzy i osób zwiedzających. Znacznie ważniejsze było przyjęcie strategii, której celem była naprawa procesu legislacyjnego. Z jednej strony udało mu się wprowadzić narzędzie pozwalające każdemu obywatelowi zapoznanie się z procedowanymi projektami ustaw i wyrażenie swojej opinii na ich temat potwierdzonej złożeniem podpisu zaufanego. W ciągu roku od uruchomienia tego narzędzia wyrażono już blisko 100 tysięcy takich opinii. To ważny krok w procesie budowania transparentności prac parlamentarnych.

Z drugiej sam marszałek z każdym kolejnym tygodniem starał się, by sprawowana przez niego funkcja bardziej przypominała arbitra między uczestnikami dyskusji niż super-żołnierza jednej ze stron parlamentarnego sporu.

Kamieniem w bucie koalicjantów był też fakt, że Hołownia nie zdecydował się na preferencyjne traktowanie rządowych projektów ustaw.

Niedoszły zamach stanu

Jednak być może najważniejszą rolę w swojej politycznej karierze Hołownia odegrał dopiero po przegranych z kretesem wyborach prezydenckich. Te, wbrew prognozom politologów, wygrał Karol Nawrocki, pokonując pewniaka Rafała Trzaskowskiego. Wtedy środowisko Koalicji Obywatelskiej i podległe mu media publiczne zaczęły mniej lub bardziej oficjalnie lansować tezę, że wybory zostały sfałszowane. W oparciu o nieistotne z punktu widzenia rozstrzygnięcia wyborczego błędy w protokołach niektórych komisji próbowano stworzyć wrażenie masowych fałszerstw na korzyść Nawrockiego. Co prawda nawet po przeliczeniu wątpliwych głosów przez podległą ministrowi sprawiedliwości prokuraturę okazało się, że błędy w podobnym stopniu występowały na korzyść Nawrockiego, co Trzaskowskiego, a sam przegrany kandydat mocno zdystansował się od spiskowej teorii fałszerstwa, jednak zakulisowo próbowano wywrzeć na Hołownię presję, by jako marszałek nie przyjął ślubowania nowego prezydenta, co byłoby de facto obaleniem wyniku wyborów powszechnych. Sam Hołownia nie ugiął się pod tą presją, a w jednym z programów telewizyjnych, będąc gościem Marcina Fijołka, stwierdził wprost, że namawiano go do przeprowadzenia faktycznego zamachu stanu.
Hołownia ostatecznie zgodnie z wynikiem wyborów i konstytucyjnym terminem przyjął ślubowanie prezydenta Nawrockiego, kto wie jednak, jak potoczyłaby się ta historia, gdyby w fotelu marszałka zasiadał w tym czasie polityk bardziej podatny na presję? Zresztą, środowisko najwierniejszych zwolenników Koalicji Obywatelskiej do dziś ma to Hołowni za złe i nie kryje swojej szczerej niechęci, by nie powiedzieć, że wręcz pogardy wobec marszałka. W gruncie rzeczy są to jednak pretensje o to, że Hołownia nie wykorzystał swojej funkcji do realizacji interesu partyjnego, w dodatku nawet nie własnej partii.

Między byciem gwiazdą a mężem stanu

Ktoś, kto szuka postaci nadającej się do jaskrawych, jednoznacznych ocen, nie znajdzie jej w osobie Szymona Hołowni. Człowiek, który wszedł do polityki jako popularny showman, gwiazda jednej z komercyjnych telewizji, przez długi czas nie potrafił wyjść z tej roli jako polityk. Jego umiejętności komunikacyjne, niewątpliwie przydatne na ścieżce politycznej kariery, nie zawsze mu pomagały. Nie brakowało sytuacji, że „parcie na szkło” budowało wizerunek Hołowni, jako człowieka zachwyconego samym sobą i mocno skoncentrowanego na własnej, wyjątkowej roli w polskiej polityce. Priorytet popularności był zresztą widoczny szczególnie mocno na pierwszym etapie aktywności politycznej, gdy Hołownia był gotów budować rdzeń programu tworzącej się partii w oparciu o sondaże, nawet kosztem własnych przekonań. Tym niemniej w chwilach szczególnej presji, gdy atakowany był przez własnych koalicjantów, udowodnił, że przed osobistymi, politycznymi ambicjami, potrafi postawić stabilność państwa. A to ważny argument, by zapamiętać go jako silnego marszałka, który odegrał kluczową z punktu widzenia demokratycznego państwa, być może niedostatecznie jeszcze docenioną rolę na tym stanowisku.

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

Wojciech Teister Wojciech Teister Dziennikarz, redaktor portalu „Gościa Niedzielnego” oraz kierownik działu „Nauka”. W „Gościu” od 2012 r. Studiował historię i teologię. Interesuje się zagadnieniami z zakresu historii, polityki, nauki, teologii i turystyki. Publikował m.in. w „Rzeczpospolitej”, „Aletei”, „Stacji7”, „NaTemat.pl”, portalu „Biegigorskie.pl”. W wolnych chwilach organizator biegów górskich.