Czy o znaczeniu więzi rodzinnej, o ojcostwie można już opowiadać tylko w zakamuflowany sposób?
Zczego się śmiejecie? Z samych siebie się śmiejecie! – pamiętają Państwo te słowa? To Horodniczy, bohater „Rewizora” Mikołaja Gogola, zwraca się na końcu do widzów spektaklu ukazującego głupotę, chciwość, małość współczesnego mu społeczeństwa. Przychodzą mi te słowa na myśl, kiedy sięgam do wytworów dzisiejszej kultury masowej. Ale nie zawsze jest mi do śmiechu.
Dwa przykłady. Najpierw „1670” – komediowy serial Netflixa. Przez część mediów lansowany jako poważna rozprawa z fatalnymi tradycjami I Rzeczypospolitej, uciskiem chłopa i słabością państwa, już w pierwszym sezonie stracił kontakt z realiami Polski czasów króla Michała Korybuta i hetmana Sobieskiego. Realizatorzy serialu mrugają ciągle okiem do widzów, wyśmiewając nasze ideologie i wady, te z roku 2025. W drugim sezonie przaśny humor dowcipów staje się jeszcze bardziej przaśny, staczając się do poziomu dzisiejszych telewizyjnych „kabaretów” – czyli w pobliże dna. Ale skoro takie właśnie „kabarety” zapychają kilkanaście różnych kanałów telewizji i znajdują miliony odbiorców – to może rzeczywiście śmiejemy się tutaj z samych siebie, choć powinniśmy raczej nad sobą płakać? Szyderstwo balansują dobrodusznie na ogół zarysowane postaci, nawet „krwiożerczej” szlachty. W jednym tylko punkcie nie ma takiego balansu. Dla Kościoła, katolickiej tradycji nie ma taryfy ulgowej. Zaczyna się „niewinnie”. Główny bohater, wyjątkowy głupek – szlachcic Jan Paweł, chce być najsłynniejszym Janem Pawłem w dziejach Polski. Ależ udany żart… Jedyną absolutnie czarną, niczym niezbalansowaną postać buduje w serialu jego filmowy syn – jezuita. Tu jest samo zło: rekordowa pazerność i cynizm razem połączone. Czyniony w filmie wielokrotnie znak krzyża jest zawsze wstępem do podłości. I widzowie to łykają, krztusząc się ze śmiechu. Taką mamy kulturę – masową.
Ale jest też kultura masowa – wysoka. Do takiego miana pretendują filmy kinowe niektórych reżyserów. Wśród nich jest Paul Thomas Anderson, twórca serii filmów mistrzowskich od strony formalnej i niebłahych w zawartej w nim moralnej refleksji. Teraz wchodzi na ekrany „Jedna bitwa po drugiej”. Początek – jak pochwała Antify, radykalnych bojówek lewackich, w dodatku pełna przerysowanej wulgarności, którą z jednej strony reprezentuje czarnoskóra liderka bojówki (Teyana Taylor), z drugiej – amerykański oficer, urodzony faszysta (Sean Penn). Stopniowo wyłania się jednak inny temat: rodzinny. Grany przez Leonarda DiCaprio partner bojowej Perfidii (T. Taylor) w wyniku głównej intrygi zostaje z maleńkim dzieckiem na ręku. Wracamy do niego 16 lat później. Córka jest już dorastającą panną, kiedy ją i jej ojca dopada przeszłość. Ratunek przed ścigającym ich demonicznym oficerem (S. Penn) przychodzi ze strony nauczyciela karate (Benicio del Toro). Tak w skrócie przedstawia się linia akcji prawie trzygodzinnego filmu.
Można ten film odbierać jako komedię, satyrę (z kogo się śmiejecie?), ale na pokazie premierowym w Nowym Jorku reżyser powiedział, że najważniejsze jest niepokazane w filmie 16 lat: opieka ojca nad córką, specyficzne bohaterstwo trudu wychowania, miłość. Bo to jest film na pewno także o tym, o czym mówi sonet 12 Szekspira: „Przed kosą Czasu bowiem nic cię nie ustrzeże – Prócz potomstwa: w nim przetrwasz, gdy Czas cię zabierze”. Tylko czy grany przez DiCaprio bohater wychował, kochał i ratował własną córkę? I czy o znaczeniu więzi rodzinnej, o ojcostwie można już opowiadać tylko w tak zakamuflowany sposób, przemycając poważną refleksję pod płaszczem Antify?