A gdyby ministrem edukacji był Grzegorz Braun i zaproponował nieobowiązkowe lekcje z historii XX wieku, z całkiem sensownym programem nauczania: posłalibyście swoje dziecko bez obaw na te zajęcia?
24.09.2025 18:46 GOSC.PL
Rok 2028. Minister edukacji Grzegorz Braun zapowiada wprowadzenie do szkół nieobowiązkowego przedmiotu o nazwie „Historia XX wieku”. W programie m.in. zagadnienia takie jak „rola totalitaryzmów w kształtowaniu europejskiej myśli politycznej drugiej połowy XX wieku” czy „żydowskie ruchy państwowotwórcze przed, w trakcie i po II wojnie światowej”. Całkiem ciekawe zagadnienia. Nie ma więc chyba powodu, by formowana intelektualnie pociecha miała z takich zajęć nie skorzystać? A może jednak część z Państwa miałaby pewne wątpliwości dotyczące tego, jak te interesujące dla zrozumienia współczesnego świata zagadnienia będą przedstawiane w szkołach zarządzanych przez tego akurat ministra edukacji? I z jakiegoś powodu czytając w programie o kształtowaniu europejskiej myśli politycznej przypomnicie sobie obrazy z Grzegorzem Braunem palącym flagę Unii Europejskiej, a na frazę o „żydowskich ruchach państwowotwórczych” wychodzącej z resortu zarządzanego przez wspomnianego polityka słyszycie echo śpiewające o „kondominium niemiecko-rosyjskim pod żydowskim zarządem powierniczym”? Bo przecież interpretację tego, jak doświadczenie II wojny światowej wpłynęło na powojenną politykę można wyobrazić sobie na różne sposoby. Rolę państwa Izrael również. I nie bez znaczenia jest to, kto proponuje rozważania na dane tematy.
Ta wizja to oczywiście political-fiction. Ale ta fikcja znajduje pewną analogię w rzeczywistości. Dziś, dzień przed ostatecznym terminem deklaracji o uczestnictwie dziecka w lekcjach edukacji zdrowotnej, sytuacja wydaje się być podobna. Wszystko wskazuje bowiem na to, że liczba uczniów uczestniczących w zajęciach z edukacji zdrowotnej będzie śladowa, tak, jak śladowe jest występowanie orzechów arachidowych w przeciętnej tabliczce mlecznej czekolady. W gorącej dyskusji nad tym, czy nowy przedmiot będzie dla dzieci dobry czy dewastujący, górą wydają się dziś być zwolennicy tej drugiej tezy.
Promotorzy edukacji zdrowotnej zwracają uwagę na treść programu nauczania nowego przedmiotu, który w zdecydowanej większości nie budzi kontrowersji. A jednak wielu rodziców, pomimo tego faktu, nie chce, by o tych sprawach dziecko uczyło się w szkole.
Co jest złego w tym, że dziecko zdobędzie wiedzę o zdrowym żywieniu, zmianach, jakie zachodzą w jego ciele w okresie dojrzewania czy nawet o chorobach przenoszonych drogą płciową? Ano tyle samo, co w zdobywaniu wiedzy o żydowskich ruchach państwowotwórczych – te ogólne zagadnienia można przedstawiać z bardzo różnych perspektyw. A kiedy nie ma pewności, co konkretnie będzie kryło się za dość ogólnym zagadnieniem tematycznym, w grę zaczyna wchodzić kwestia zaufania do tych, którzy mają je przedstawiać.
Oczywiście, bezpośrednio będą to konkretni nauczyciele w szkołach. Nie bez znaczenia jest jednak również to, kto wprowadzenie nowego przedmiotu inicjuje i promuje. Jeśli więc twarzą edukacji zdrowotnej jest reprezentująca skrajnie lewicowe skrzydło Koalicji Obywatelskiej minister Barbara Nowacka, polityk znana z regularnej obecności na paradach równości i mocno krytycznego stanowiska wobec konserwatywnej wizji świata, trudno się dziwić, że wielu rodziców będzie miało obawy, że za szyldem edukacji zdrowotnej kryje się chęć wprowadzenia tylnymi drzwiami edukacji seksualnej w skrajnie lewicowym wydaniu. I suche zapisy programu nauczania mają w tej sytuacji znaczenie drugorzędne. Jeśli ktoś spośród zwolenników edukacji zdrowotnej nie jest w stanie zrozumieć tych obaw, niech wróci do zmyślonego, ale użytecznego w tym wypadku przykładu Historii XX wieku i ministra Brauna.
Można oczywiście, tak, jak Marek Twaróg w swoim tekście „Wiadomo, dlaczego przegraliśmy bitwę o edukację zdrowotną”, utyskiwać na niesamodzielnie myślący i pozbawiony zdrowego rozsądku „elektorat”, który robi to, co mu PiS i episkopat każą, oraz ubolewać, że główni politycy obozu rządzącego nie wspierają dostatecznie minister Nowackiej i Lubnauer we wprowadzaniu nowych zajęć do szkół. Warto jednak przy tym pamiętać, że to właśnie kierownictwo Platformy Obywatelskiej zdecydowało w środku wiosennej kampanii wyborczej o zamianie statusu przedmiotu z obowiązkowego na nieobowiązkowy, doskonale zdając sobie sprawę z tego, że ludzie nie mają zaufania do tego projektu i to nie dlatego, że ich dzieci mogłyby się dowiedzieć, że warzywa są zdrowsze niż chipsy.
Bo pomysł tego przedmiotu, przy pełnym uznaniu, że wiele z zawartych w programie treści jest autentycznie wartościowych, realizowany był od samego początku według scenariusza, który musiał doprowadzić do takiego finału. I piszę to z pewnym żalem. Bo sama idea edukowania uczniów o profilaktyce zdrowotnej jest bardzo potrzebna, szczególnie, że wielu rodziców nie podejmuje w rozmowach z dziećmi tych tematów, a nawet jeśli podejmują, to wzmocnienie ich autorytetu autorytetem nauczyciela mogłoby mieć konkretną wartość. Tyle tylko, że gdyby rzeczywiście rząd chciał upowszechniać wiedzę o zdrowiu, zrobiłby wszystko, by na nowy przedmiot nie padł choćby cień wątpliwości. Bo w kwestii wychowania naszych dzieci, jak w żadnej innej, zaufanie ma znaczenie fundamentalne. Jeśli więc projekt edukacji zdrowotnej ponosi dziś klęskę, to nie jest to kwestia programu, ale właśnie atmosfery nieufności, jaką wśród znacznej części rodziców budzą inicjatorzy tego projektu.
Już pod koniec tego tygodnia dowiemy się ilu realnie rodziców zdecydowało się zaufać minister Nowackiej. I będzie to wotum zaufania lub nieufności znacznie bardziej miarodajne, niż te głosowane w sejmie.
Wojciech Teister
Dziennikarz, redaktor portalu „Gościa Niedzielnego” oraz kierownik działu „Nauka”. W „Gościu” od 2012 r. Studiował historię i teologię. Interesuje się zagadnieniami z zakresu historii, polityki, nauki, teologii i turystyki. Publikował m.in. w „Rzeczpospolitej”, „Aletei”, „Stacji7”, „NaTemat.pl”, portalu „Biegigorskie.pl”. W wolnych chwilach organizator biegów górskich.