Nie tylko kamienie. Czy protesty pod kuriami pomagają skrzywdzonym w Kościele?

W sytuacji kryzysu zawsze pojawia się biało-czarne postrzeganie rzeczywistości. Ono jest krzywdzące, dzielące - tak o zawirowaniach wokół komisji niezależnych ekspertów do zbadania zjawiska wykorzystywania seksualnego w Kościele w Polsce i o reakcjach na decyzje biskupów mówi o. Tomasz Franc OP, delegat prowincjała zakonu dominikanów ds. ochrony małoletnich i osób w duszpasterstwie.

Ten tekst czytasz w całości za darmo w ramach promocji. Chcesz mieć stały dostęp do wszystkich treści? Kup subskrypcję na www.subskrypcja.gosc.pl
 

Magdalena Dobrzyniak: Po decyzji biskupów w sprawie komisji do zbadania zjawiska wykorzystania seksualnego w Kościele w Polsce pod kilkoma kuriami w dużych miastach odbyły się protesty, które niektórzy nazywają „zrywem solidarnościowym ze skrzywdzonymi”. Zgadzasz się z takim określeniem?

o. Tomasz Franc OP: Na początku, kiedy emocje były silne, słowo „zryw” było na miejscu i uważam je za naturalne i zrozumiałe. Przyznam, że we mnie samym te decyzje (o rozwiązaniu zespołu pod kierunkiem abp. Wojciecha Polaka i powołaniu nowego, na czele z bp. Sławomirem Oderem – red.) rodziły sprzeczne uczucia. Z jednej strony rozczarowanie, niepokój, złość, poczucie żałoby, z drugiej zaś domysły, co się za nimi kryje. Przekazanych na konferencji prasowej informacji nikt wystarczająco klarownie nie wyjaśnił. Biskupi mają prawo do różnych postanowień, ale im więcej wokół nich milczenia i im mniej precyzji i jasności, tym więcej przestrzeni na domysły. Ten odruch solidarności ze skrzywdzonymi był więc po prostu naturalny.

Skąd więc znaki zapytania?

Po pierwsze nie mam pewności, jaki jest ten krzyk, który się rozlega pod kuriami.

Mówimy o krzyku w znaczeniu symbolicznym, bo protesty odbywają się w ciszy, odczytywane są listy zranionych, ale nikt tam nie krzyczy, nie skanduje haseł itp.

Czy to jest więc krzyk wyrażający żal, smutek, ból, będący wyrazem dążenia do naprawy sytuacji? A może to krzyk podziału, odrzucenia i ataku? Na ten drugi nie ma we mnie zgody. Takiego krzyku we mnie nie ma, choć go rozumiem u innych. Czuję się członkiem całego Kościoła i myślę, że wielu skrzywdzonych chce powiedzieć podobnie. Pozostaje pytanie, które dla mnie jest bardzo ważne. Na ile taka forma protestu jest reprezentatywna dla środowiska skrzywdzonych i czy rzeczywiście im samym służy? Nie chodzi mi o zamykanie komuś ust, ale sądzę, że wśród zranionych i im towarzyszących są tacy, którzy nie wybraliby takiej formy. I myślę, że utożsamianie całego środowiska z tym „zrywem” jest mylące. Wielu z nich to ludzie, którzy wytrwale walczą o odnalezienie na nowo swojego miejsca w Kościele i chcą go zmieniać w taki sposób, by stawał się przestrzenią, w której każdy skrzywdzony może się odnaleźć. I w której odnajdą się wszyscy, których dotyka cierpienie innych. Od tych wydarzeń i pierwszych reakcji minęło już trochę czasu, a to sprzyja bardziej chłodnemu spojrzeniu, dzięki któremu zaczynamy widzieć nieszczęśliwe skutki uboczne tej sytuacji.

Czyli?

Największy to taki, że pojawiły się wątpliwości i lęk, że Kościół zrezygnował z osób skrzywdzonych, odwrócił się od nich plecami, zdradził ich.

Masz na myśli Kościół hierarchiczny?

Tak. Te zarzuty i niepewność płyną przede wszystkim w tę stronę, ale ich konsekwencje dotykają nas wszystkich. To pytania, które padają z ust nie tylko osób zatroskanych o Kościół. One są podsycane niestety także po części przez przeciwników Kościoła – co też trzeba mocno powiedzieć – takich, którzy nie widzą w nim żadnego dobra i w każdej decyzji Episkopatu upatrują drugiego dna i zła.

Ale nie chcesz przez to powiedzieć, że z tego powodu należy te pytania unieważnić?

Wręcz przeciwnie. Zwracam tylko uwagę na pewien negatywny i niebezpieczny klimat, który się wytworzył, klimat sugerujący, jakoby zawiódł cały system ochrony. Niebezpieczny, bo skutkiem tego może być wrażenie, jakoby Kościół odciął się od skrzywdzonych. Uczestniczę w systemie ochrony jako delegat przyjmujący osoby poszkodowane, słuchający ich krzywd. Znam wiele osób pracujących w dziele ochrony. Żadna z nich nie zrezygnowała z tego działania, żadna nie zaprzeczyła swojej otwartości i dyspozycyjności dla skrzywdzonych. Więcej – myślę, że wytworzyła się w nas jeszcze silniejsza solidarność i determinacja, by rany każdego skrzywdzonego, począwszy od najmłodszych, a skończywszy na osobach dorosłych bezbronnych, wysłuchać i im przeciwdziałać. System ochrony w Kościele wciąż działa. Jesteśmy po stronie skrzywdzonych. I z tej postawy, zaangażowania w ich sprawy, płynie moja nadzieja, że komisja, o której wspomniałaś, odda całemu Kościołowi, a w nim przede wszystkim skrzywdzonym, należną sprawiedliwość.  

Chcesz powiedzieć, że zarówno zawirowania wokół komisji, jak i reakcje na niezrozumiałe decyzje biskupów, mogą skutkować załamaniem zaufania do systemu ochrony w Kościele?

Niestety, tak może się stać. W sytuacji kryzysu zawsze pojawia się biało-czarne postrzeganie rzeczywistości. Ono jest krzywdzące, dzielące. Nagle pojawiają się ci, którzy są prawowierni, i ci, którzy zdradzili; ci, którzy są dobrzy, i ci, którzy są źli. W taki upraszczający sposób ludzki organizm reaguje na ostry kryzys. W sytuacji traumy – mam na myśli osoby skrzywdzone – jest to w pewien sposób zrozumiałe, człowiek reaguje tak obronnie, bo chce jak najszybciej znaleźć się w pozycji bezpieczeństwa. Opisywanie rzeczywistości w czarno-białych barwach wówczas, paradoksalnie, pomaga.

Ale świat nie jest czarno-biały.

I dlatego nie możemy zapominać o tych, których ta czarno-biała wizja nie obejmuje. Zarówno skrzywdzonych jak i osób, które im towarzyszą. Praca w systemie ochrony odbywa się w ciszy, w cieniu, w dyskrecji. Terapeuta, psycholog, interwent kryzysowy, duszpasterz towarzyszący skrzywdzonym, delegat, czy osoba odpowiedzialna za prewencję funkcjonują w pewnego rodzaju cieniu tych ludzkich dramatów. Tam nie może dochodzić do rozgłosu, do krzyku polaryzującego środowisko, tam potrzeba dążenia do jedności, stabilności, codziennej dyspozycyjności i bezpieczeństwa. Większość osób skrzywdzonych chce pozostać w intymnej, ochronnej atmosferze. Nasza praca odbywa się w ukryciu, cichym towarzyszeniu i trudno ją wybronić w sytuacji oskarżeń czy presji. Nadszarpnięcie zaufania nie nastąpiło z powodu błędów systemu ochrony.

Da się je odbudować?

Trzeba to zrobić. Nie odbudujemy go jednak pustymi słowami. Musimy jeszcze intensywniej pracować nad tym, by dla osób wykorzystanych być bardziej przejrzystymi, dbającymi o kulturę przyjmowania krzywdy, jeszcze mocniej opowiadając się za nazywaniem rzeczywistości traumy po imieniu, ale także mocno wpływając na Kościół jako instytucję, żeby ciągle się zmieniał. Mam na myśli również tę nadzieję, którą niektórzy biskupi wyrazili publicznie, że będziemy dążyć do tego, by komisja powstała i by stało się to jak najszybciej, bo to droga do przywrócenia wiarygodności Kościoła.

Ale czy ta zmiana, o której mówisz, dokona się przez to, że przyjdziemy pod kurię w proteście?

W taki sposób na pewno się ona nie dokona. Przykro mi to mówić, pewnie rozczaruję osoby, które w dobrej wierze wzięły udział w tych protestach. Zmiana nie dokona się dzięki tym manifestacjom solidarności, bo my wszyscy jesteśmy już zbyt mocno wzajemnie poranieni różnego rodzaju oskarżeniami, atakami – czy to na Kościół, czy to na skrzywdzonych – i takie protesty według mnie tylko zaostrzają rozdźwięk. Mają swój wydźwięk medialny, ale sądzę, że raczej polaryzują i prowadzą do odpowiedzi przez upór, zamknięcie, nieufność do środowiska osób skrzywdzonych, a w konsekwencji do zobojętnienia. A tak nie powinno się dziać.

Skoro już dotknęliśmy tematu wydźwięku medialnego, mam wrażenie, że dziś mamy do czynienia z narracją, w której na jednej osi, po przeciwnych stronach są „źli biskupi” i „dobrzy solidarni ze skrzywdzonymi”. Ale pomiędzy tymi punktami rozciąga się milcząca, przeważająca większość ludzi niekoniecznie obojętnych, tylko np. angażujących się na inne sposoby. W tej milczącej grupie jest też, domyślam się, wielu skrzywdzonych.

Bardzo świadomie chcę powiedzieć, że środowisko osób skrzywdzonych nie jest monolitem. Mają bardzo różne doświadczenia. Są tacy, którzy w swoim doświadczeniu krzywdy na tyle dojrzeli, okrzepli, że mogą o nim mówić w sposób usprawniający i uzdrawiający Kościół od środka. Są ci, którzy milczą i cały czas wahają się, czy swoją ranę zgłosić i o niej opowiedzieć, czy zostaną dobrze potraktowani i dopiero ten proces podejmują. W tej przestrzeni są też ci, którzy z różnych powodów w ogóle nie chcą podejmować tego tematu, ale to nie zmienia faktu, że są przecież skrzywdzonymi. Są ci, którzy jeszcze tego doświadczenia nie potrafią w sobie nazwać, a niestety – tak pod wpływem krzywdy często bywa – działają pod jego dyktando, niszcząc swoje życie. Oni dopiero są w jakimś procesie rozpoznawania tego, co się w ich życiu stało. Jest jeszcze cała rzesza ludzi, którzy im towarzyszą, począwszy od rodziny, przyjaciół, partnerów, partnerek, terapeutów, duszpasterzy, osób im sprzyjających, wspólnot itp. To jest bardzo ważny środek ciężkości w sprawie, o której mówimy. Taka niewyrażająca się głośno grupa. Tak więc zranieni to nie tylko ci, których widzimy w mediach. Bardzo szanuję bolesne doświadczenia, przez które musieli przejść ci, którzy dziś są rzecznikami tego środowiska i wzięli na siebie ciężar rozpoznawalności. Musimy jednak pamiętać o tym, że utożsamianie ich drogi ze wszystkimi innymi może doprowadzić do jeszcze większej polaryzacji środowiska. Mówię o tym z pełną odpowiedzialnością i świadomością, że są to słowa, które być może ściągną na mnie krytykę i negatywne oceny. Poza tym myślę, że brakuje dzisiaj podejmowania refleksji nad sprawami, z którymi prędzej czy później Kościół i tak będzie musiał się zmierzyć: komisji, zadośćuczynień, prawnej reformy podejścia do krzywdy w Kościele. To jest wciąż zaniedbany obszar na tej osi, o której mówisz.

Zaniedbany? Przecież wciąż o tym słyszymy?

Mam na myśli refleksję opartą na doświadczeniach i analizach uznanych autorytetów w Polsce i na świecie, zwłaszcza w państwach, które z problemem wykorzystywania seksualnego w Kościele mierzyły się wcześniej niż my, tam, gdzie ten proces oczyszczenia się udał. Szkoda, że nie ma takich środowisk, nawet nie tyle w Kościele instytucjonalnym, co wśród katolików oddolnie, którzy rozumieją wagę systematycznego, pogłębionego i naukowego podejścia do tych kwestii, z udziałem ekspertów z zakresu prawa, sądownictwa, psychologii, seksuologii, nauk społecznych, socjologii, którzy mają narzędzia do opisu zjawiska krzywdy, jego wpływu na jednostkę, środowisko jej życia, społeczeństwo i instytucje.

Taką refleksję podejmuje przecież np. Centrum Ochrony Dziecka w Krakowie, wydawane są również publikacje.

Owszem. Są to ważne inicjatywy, ale one trafiają do bezpośrednio zainteresowanych tematem, do ludzi, którzy się znają i współpracują ze sobą. A mnie chodzi o szerokie budowanie świadomości społecznej, konfrontowanie różnych doświadczeń, dawanie podwalin do merytorycznej dyskusji. Ciągle brakuje nam w tych obszarach myślenia, z którego płynie działanie, a bez którego pojawia się chaos. Widzę tu duże pole dialogu i rozmowy, bardzo nam potrzebnej, bo dziś znajdujemy się jak w dwóch narożnikach, ustawiamy się w opozycji. W dodatku ci, którzy są zaangażowani, w rzeczywistości są mało słyszalni. Brakuje jakiejś platformy, obszaru jedności dla zranionych w Kościele. Nie wiem, kto miałby tutaj pomóc w znalezieniu takiej jedności, dzięki której można by było usłyszeć pluralizm ich głosów w pełnej złożoności. Może trzeba stworzyć radę osób skrzywdzonych przy KEP, by rozmowa nie toczyła się przez media, listy i oświadczenia? 

Proponujesz to, choć zewsząd padają głosy skrzywdzonych o utracie zaufania do biskupów?

Twoje pytanie pokazuje, że polaryzacja pojawia się za każdym razem, gdy próbujemy myśleć inaczej niż w kategoriach podziału na dobrych i złych, skrzywdzonych i krzywdzących. Ilekroć próbujemy wyjść z tego impasu, odzywają się oskarżenia o próby rozmywania krzywdy, kolaboracji w ukrywaniu prawdy i unikaniu rozliczeń, rozmydlanie problemu. Ale my naprawdę musimy zacząć myśleć szerzej, mówić w sposób twórczy, a nie konfrontacyjny. Żadna rana nie zostanie uzdrowiona, jeśli ciągle jest rozrywana. Musimy w końcu te rany uleczyć, ale to stanie się dzięki możliwości myślenia, rozmowy, tworzenia struktury dialogu ponad urazami, ponad podziałami, dzięki zbudowaniu klimatu do namysłu, którego tak bardzo dzisiaj brakuje. Tymczasem wciąż przerzucamy się oskarżeniami, zarzutami. Brakuje słów podejmowanych z szacunkiem, które pomagają przekraczać podziały i uprzedzenia. Kościół jest miejscem dla każdego i nie dzieli się na hierarchów i wielką masę wiernych. Członkami Kościoła są skrzywdzeni, ci, którzy ich wspierają i starają się przeciwdziałać krzywdom, ale także ci, którzy małodusznie boją się przyznać do błędów i krzywdzenia i ci wszyscy, którzy uczestnicząc w tym, stoją niejako z boku. Powinniśmy więc zacząć myśleć w kategoriach nawrócenia, w kategoriach spotkania. Powinniśmy wyjść naprzeciw skrzywdzonym, poszukać w tym złożonym środowisku tych, którzy głośno krzyczą, i tych, którzy milczą, którzy przeszli już drogę terapii i uzdrowienia, i mogą mówić o swojej krzywdzie w sposób budujący i oczyszczający. Stworzenie takiej platformy komunikacji dawałoby poczucie bezpieczeństwa w dialogu wszystkim stronom, uwalniając również biskupów od balastu opinii, według której biskup to ktoś, komu nie można ufać, bo jest przeciwko skrzywdzonym. To upraszczający stereotyp, który nie pomaga ani skrzywdzonym, ani biskupom.

Jednym słowem, proponujesz, żeby ta energia, która wyzwala się w postaci protestów, została nakierowana na działania, które mogą mieć wpływ na rzeczywistość. Czyli na przykład debaty eksperckie.

Moim zdaniem są one absolutnie potrzebne i to bynajmniej nie wyłącznie środowiskom kościelnym, bo problem przemocy, wykorzystania, krzywd, ma wymiar ogólnospołeczny. Jestem terapeutą i wiem, że przemoc dzieje się w różnych obszarach życia, nie tylko kościelnego, ale i rodzinnego, a przede wszystkim w różnych systemach, mniej lub bardziej hermetycznych. Dobrze by było, gdyby przejęły się tym zjawiskiem środowiska naukowe, niezależne od Kościoła, choć oczywiście ten postulat powinien być ważny przede wszystkim dla uczelni katolickich. Świat akademicki daje gwarancję kultury i twórczego myślenia, a współpraca z takimi instytucjami, jak Centrum Ochrony Dziecka czy Fundacja Dajemy Dzieciom Siłę, otworzyłaby nasze środowiska na debatę społeczną, która pozwoliłaby odetchnąć nam wszystkim i poszerzyła nasze perspektywy o różne doświadczenia. Jesteśmy w historycznym momencie dla Kościoła w Polsce i nie wolno nam go stracić. To nie jest kwestia wizerunkowa czy lęk przed utratą autorytetu, ale po prostu – kwestia zbawienia, troski o własne sumienie. Ci, którzy mają władzę, podejmują decyzje, które spoczywają na ich sumieniach, a my, zwykli katolicy, nie mamy wprawdzie bezpośredniego wpływu na te decyzje, ale mamy prawo do tego, by wyrażać swoje zdanie na ich temat, w trosce o to, by Kościół był wspólnotą transparentną, dbającą o najsłabszych, otwartą na oczyszczenie i jednocześnie wierną temu procesowi.

Jak tę troskę zwyczajni katolicy mają wyrażać, skoro zgodziliśmy się, że protesty pod kuriami mają wymiar symboliczny, ale nie zmieniają rzeczywistości?

Wciąż brakuje wrażliwości na krzywdę, która się dokonuje lub dokonała w życiu osób z naszego otoczenia: sąsiadów, przyjaciół, krewnych czy współpracowników. Potrzebujemy większej jednoznaczności i stanowczości w nazywaniu zła, ale i także jasnego nazwania błędów instytucjonalnych, które doprowadziły do tego, że to zło mogło się rozwijać. Potrzebujemy więcej empatii i wsparcia dla skrzywdzonych, stawania po ich stronie i umacniania w zaufaniu do systemu ochrony w Kościele, który służy uzdrowieniu i odnowie osób doznających przemocy, ale też całej wspólnoty, w której doszło do skrzywdzenia. Wyrazem takiego wsparcia jest też towarzyszenie poszkodowanym na drodze zgłaszania krzywdy, byśmy wszyscy, każdy na miarę swoich możliwości i zadań, mieli udział w powstrzymywaniu dziejącego się zła, wyciąganiu konsekwencji, transparentności całego procesu i w docieraniu do najbardziej pokrzywdzonych i wciąż milczących o swoich ranach osób. Jednak dziś musimy to przyznać, że są wśród nas tacy, którzy w obszarze tej odpowiedzialności mogą zrobić więcej i skutecznej. To pasterze. Na nich spoczywa główna odpowiedzialność. 

Czy Twoim zdaniem wyrazem tej odpowiedzialności jest zaproszenie na herbatę wystosowane do protestujących przez bp. Artura Ważnego?

To jest gest dobrej woli, ale on nie zastąpi tego, o co tu chodzi, czyli oficjalnej otwartości Konferencji Episkopatu Polski, nie tylko w reakcji na różne „kamienie”, ale jako oczywisty styl działania. Dlatego mówię, że wszyscy potrzebujemy spojrzenia na te kwestie w kategoriach nawrócenia. Ostatnie wypadki dobitnie to potwierdzają.  

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

Magdalena  Dobrzyniak Magdalena Dobrzyniak Dziennikarka, redaktor portalu „Gościa Niedzielnego”. Absolwentka teatrologii na Uniwersytecie Jagiellońskim i podyplomowych studiów edytorskich na Uniwersytecie Pedagogicznym w Krakowie. W mediach katolickich pracuje od 1997 roku. Wykładała dziennikarstwo na Uniwersytecie Papieskim Jana Pawła II w Krakowie. Autorka książek „Nie mój Kościół” (z bp. Damianem Muskusem OFM) oraz „Bezbronni dorośli w Kościele” (z o. Tomaszem Francem OP).