Nowy Numer 16/2024 Archiwum

Samarytanin z Kigali

Ta historia wydarzyła się naprawdę. W kraju spływającym krwią hotel „Milles Collins” w Kigali, stolicy Ruandy, stał się azylem dla ponad tysiąca ludzi. To, że przetrwali okres rzezi, zawdzięczają Paulowi Rusesabaginie, który wcale nie chciał być bohaterem.

W 1994 roku, w ciągu prawie 100 dni, ofiarą masakry w Ruandzie padło prawie milion osób. Byli to głównie przedstawiciele plemienia Tutsi. Wśród ofiar nie brakowało również nie dość lojalnych, zdaniem bojówkarzy Hutu, ich własnych współplemieńców. Świat przyglądał się masakrze bezczynnie, a dyplomaci zastanawiali się, czy nosi ona już znamiona ludobójstwa, bo wtedy siły ONZ mogłyby coś zrobić.

Hotel Nadziei
Paul Rusesabagina, zarządca pięciogwiazdkowego hotelu „Milles Collins”, należącego do belgijskiej firmy, wywiązywał się znakomicie ze swoich obowiązków. Nie było to łatwe w nacechowanej niepewnością atmosferze politycznej ówczesnej Ruandy. Ale mniejsze i większe przekupstwa, dobre stosunki z elitą władzy i armii, której wyświadczał drobne przysługi, sprawiały, że mógł zapewnić byt swojej rodzinie. A ona była dla niego najważniejsza. Kiedy rozpoczęły się zabójstwa na wielką skalę, udało mu się ewakuować bliskich do hotelu. W niebezpieczeństwie znaleźli się z prostego powodu. On należał do Hutu, a jego żona pochodziła z plemienia Tutsi, więc mógł zostać potraktowany jako zdrajca. Hotel dawał złudną nadzieję bezpieczeństwa, więc schroniło się w nim wkrótce wielu innych zagrożonych. Paulowi wielokrotnie groziła śmierć za pomaganie Tutsi.

Zwyczajny bohater
Początkowo Paul Rusesabagina myślał wyłącznie o ratowaniu swojej rodziny i bez entuzjazmu otworzył hotel dla uchodźców. Jednak kiedy pogodził się z tym faktem, zrobił wszystko, co leżało w jego mocy, aby zapewnić im względne bezpieczeństwo. Zaalarmował właścicieli firmy, do której należał hotel, by uruchomili swoje międzynarodowe kontakty, perswazją i przekupstwem wykorzystywał swoje dawne znajomości w szeregach armii. Zaczął myśleć nie tylko o sobie i rodzinie, ale o wszystkich, którzy szukali schronienia. Rusesabagina nie jest jedynym bohaterem filmu Terry’ego Georga. Są nimi również ksiądz, który przywozi uciekinierów do hotelu, siostry zakonne i pracownica PCK ratująca dzieci z sierocińca.

Nigdy więcej
Historia przedstawiona w filmie nie pretenduje do nakreślenia przyczyn i całokształtu obrazu wydarzeń, do jakich doszło w Ruandzie w 1994 r. Jest to opowieść o indywidualnym akcie bohaterstwa, o człowieku, któremu zawdzięcza życie ponad 1200 osób, który zaczął żyć dla innych. Reżyser nie epatuje widza krwawymi scenami przemocy, do jakich dochodziło w Ruandzie, chociaż w filmie na ten temat nie sposób ich całkowicie zignorować. Umiejętnie buduje na ekranie atmosferę nieustannego zagrożenia, w jakiej żyją Paul, jego rodzina i mieszkańcy hotelu. I skrajnego opuszczenia przez wszystkich. Obrazują to znakomite sekwencje, w których pułkownik nielicznego kontygentu ONZ, nie mogąc podjąć akcji, miota się w poczuciu bezsilności. Czy ludobójstwo na taką skalę byłoby możliwe, gdyby ludzie mający o wiele większe możliwości niż kierownik hotelu i w warunkach o wiele bardziej komfortowych zrobili to, co do nich należało? Film prowokuje takie pytanie, chociaż jest to pytanie retoryczne.

Hotel Ruanda; reż. Terry George; wyk.: Don Cheadle, Sophie Okonedo, Nick Nolte, Antonio David Lyons, Joaquin Phoenix; Wielka Brytania/Włochy/ Płd. Afryka 2004.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

Dziennikarz działu „Kultura”

W latach 1991 – 2004 prezes Śląskiego Towarzystwa Filmowego, współorganizator wielu przeglądów i imprez filmowych, współautor bestsellerowej Światowej Encyklopedii Filmu Religijnego wydanej przez wydawnictwo Biały Kruk. Jego obszar specjalizacji to film, szeroko pojęta kultura, historia, tematyka społeczno-polityczna.

Kontakt:
edward.kabiesz@gosc.pl
Więcej artykułów Edwarda Kabiesza