Nowy numer 17/2024 Archiwum

Rachunek blizn

Krzywda Winicjusza Natoniewskiego wypisana jest na jego zniekształconej twarzy. Czy Sąd Najwyższy przyzna mu milion złotych zadośćuczynienia? Czy będzie to precedens, pociągający skutki dla innych ofiar hitlerowskich zbrodni?

Ranek 2 lutego 1944 roku. Było pochmurno, bez śniegu, ziemia wilgotna. Niemiecka żandarmeria otoczyła wieś Szczecyn na Lubelszczyźnie. To nie były działania wojenne – to był odwet za udaną akcję miejscowej partyzantki. Doszło do krwawej pacyfikacji. Na wieś posypały się pociski zapalające. Drewniane domy i zabudowania gospodarskie stanęły w płomieniach. Niektórzy próbowali uciec do lasu. Dosięgły ich kule. Według różnych źródeł tego dnia w Szczecynie zginęło od ponad 200 do blisko 400 Polaków.

Żywa pochodnia
Winicjusz Natoniewski miał wtedy 5 lat i 6 miesięcy. – Każdy krył się, gdzie mógł – wspomina. – Poszedłem do schronu, który był jakieś 4–5 metrów od domu. Kiedy dom stanął w płomieniach, poczułem dym. Zacząłem się dusić. Wyskoczyłem, krzycząc: „Dziadku!”. Biegłem równolegle do płonącego budynku i sam zacząłem się palić. Ubranie, ręce, głowa... Ktoś mnie chwycił i powiedział: „Siedź cicho, bo nas Niemcy zabiją!” – wspomina 71-letni dziś pan Winicjusz. Z opowiadań starszych wie, że początkowo Niemcy zabijali wszystkich, ale przyjechało na motorze dwóch oficerów i zabronili żołnierzom strzelać do kobiet i dzieci. Ocalałych z pacyfikacji, w tym Winicjusza i jego stryjenkę, Niemcy pędzili pieszo kilka kilometrów do sąsiedniego Gościeradowa. Tam odbyła się selekcja. Młodszych wzięli na roboty do Niemiec. Starszych do obozu koncentracyjnego na Majdanku. Chłopcu i jego stryjence udało się uciec.

Jak parszywa owca
– Przeleżałem w szpitalach w sumie 3 lata – wspomina Winicjusz Natoniewski. Miał poparzenia trzeciego stopnia. Ręce były tak spalone, że nie był w stanie nic w nich utrzymać. Nie mógł sam jeść ani ubrać się. Pierwsze przeszczepy skóry się nie przyjęły. Dopiero kolejne operacje – a było ich w sumie 20 – pozwoliły mu na w miarę normalne funkcjonowanie. Ale wielkie blizny na twarzy zostały. – Ludzie patrzyli na mnie jak na parszywą owcę. Z czasem przyzwyczaiłem się do tego. Nie reaguję już tak impulsywnie jak dawniej – wspomina. Mimo ciężkich obrażeń, życie ułożyło mu się nie najgorzej. Skończył studia zootechniczne, awansował na dyrektora PGR-u. W latach 60. przeprowadził się z Lubelszczyzny na Pomorze. Ożenił się, ma troje dzieci.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

Zapisane na później

Pobieranie listy