Serbowie, niepogodzeni z rozpadem państwa, od roku powtarzają niezmiennie: „Kosovo je srce Srbije!”. Kosowscy Albańczycy odpowiadają z ironią: Jeśli już, to bubregom (nerką), a bez jednej nerki da się żyć. Tutaj nawet anatomia jest polityką.
Merdare, przejście graniczne między Serbią a Kosowem. Serbski policjant rozmawia z kierowcą beżowego Yugo. Ten po chwili zdejmuje belgradzką rejestrację i zakłada kosowskie tablice. Żegna się z funkcjonariuszem i powoli rusza w kierunku oddalonego o 100 metrów albańskiego punktu kontrolnego... Rok po jednostronnej deklaracji niepodległości Kosowo ciągle nie przypomina wolnego państwa. Wszechobecne wojska NATO i tysiące pracowników ONZ i OBWE są znakiem, że to potencjalnie nadal jedna wielka beczka prochu. A entuzjazm kosowskich Albańczyków powoli wypiera świadomość trudności ekonomicznych, wysokiego bezrobocia i niepewnej integracji z uwielbianym przez nich Zachodem. Znacznie mniej obchodzi ich bezradna wściekłość Serbów.
Chwała zwycięzcom
Lebanë, 10 km przed stolicą Kosowa, Prisztiną. Na szybie sklepu spożywczego rzuca się w oczy duży plakat „Razem dla Kosowa”, z uśmiechniętymi głowami Clintona, Busha, Blaire’a i innych przywódców zachodnich. Równie uśmiechnięci sprzedawcy tłumaczą tę polityczną wizytówkę marketu: – Kosowo i Ameryka – jedna familia. Takie deklaracje nie dziwią w państwie, gdzie główna ulica w stolicy nosi nazwę Billa Clintona, a jego podobizna zdobi ścianę wysokiego bloku. Kosowscy Albańczycy zawdzięczają USA i NATO wszystko. To Clinton zdecydował się na bombardowanie pozycji serbskich i Belgradu w 1999 roku, kiedy żadne negocjacje nie zdołały powstrzymać Serbów przed czystkami etnicznymi wśród Albańczyków. To Zachód wziął na siebie pełną odpowiedzialność i patronat nad secesją Kosowa w ubiegłym roku. Nawet miejskie autobusy w Prisztinie przedstawiają dzieci, witające kwiatami żołnierzy KFOR (wojska Sojuszu w Kosowie). Scenka żywcem wzięta z sowieckich podręczników szkolnych. Mundur i kontekst wprawdzie inny, ale gust ten sam.
Market, fura i matura
W supermarkecie na przedmieściach Prisztiny najlepiej schodzą papierosy. Tutaj prawie każdy coś pali. I każdy płaci w euro. Dla kosowskich Albańczyków europejska waluta jest jednym z symboli ich aspiracji. Asrim nie wygląda na właściciela marketu. Ma 21 lat, studia do skończenia i nieokreślone do końca plany życiowe. – Chyba nie chcę tu mieszkać, po studiach być może wyjadę za granicę, nie mam zamiaru zarabiać 150 euro na miesiąc – tłumaczy i macha swojej narzeczonej, wyglądającej niecierpliwie z wypasionego czarnego jeepa. Stojący obok porsche też do niego należy. – Sklep otworzyłem dzięki ojcu, który pracuje w USA. Ale jak mi obok wybudują konkurencję, to będzie trzeba zwinąć interes i zarobki nie będą za ciekawe – wyjaśnia Asrim. Nie jest wyjątkiem. Ponad 500 tys. kosowskich emigrantów pracuje w Niemczech, Szwajcarii, USA i w Skandynawii. Ale nie zapominają o Kosowie, inwestując właśnie tutaj spore sumy w budowę domów, zakładanie firm przez pozostałych członków rodziny. To dzięki temu cały obszar przypomina jeden wielki plac budowy. Przy paraliżujących statystykach – ok. 50 proc. społeczeństwa nie ma zatrudnienia. Legalnego, rzecz jasna. Trudno zapomnieć, że Kosowo jest także wyjątkowym miejscem dla ciemnych interesów różnych odcieni. Mafia albańska już w latach 90. należała do najbardziej zorganizowanych w Europie, niewiele ustępując włoskiej. Biznes kręci się głównie dzięki istniejącemu tu szlakowi transportu heroiny z Bliskiego Wschodu do Europy Zachodniej. Dorobić można było także na handlu ludźmi oraz na przerzutach nielegalnych imigrantów. – Jeśli wstąpimy kiedyś do Unii, to chyba za 50 lat. Przecież Serbowie z pewnością zablokują nam drogę – Asrim także dlatego chce wyjechać z Kosowa.
Car Mladić
Kosowska Mitrovica nadal podzielona. I tak już chyba zostanie. Po jednej stronie rzeki Ibar Albańczycy, po drugiej, północnej, Serbowie. Obie części łączy most, ale poza tym dzieli je wszystko. Albańczycy płacą w euro, Serbowie u siebie w dinarach. Zresztą tylko u siebie płacą, bo rzadko się zdarza, żeby ktoś z nich przechodził do Albańczyków. Serbowie uważają, że nadal są w Serbii, podczas gdy po drugiej stronie żyje przekonanie, że to już samodzielny kraj.W ubiegłym roku tysiące Serbów demonstrowało codziennie, dochodząc do mostu, gdzie czekał na nich kordon policyjno-wojskowy. Marsze odbywały się zawsze o godzinie 12.44. To od słynnej rezolucji ONZ nr 1244, która wyraźnie stwierdzała, że Kosowo pozostaje integralną częścią Serbii. Dla nich 17 lutego 2008, dzień niepodległości Kosowa, jest jedną wielką zdradą. – Dzisiaj jest spokojnie, żadnych awantur – belgijski żołnierz NATO jest chyba znudzony małą stabilizacją. – Tylko parę tygodni temu miał miejsce incydent – Serbowie spalili kilka sklepów – dodaje. Trochę to dziwne, bo spalone sklepy są po stronie serbskiej, więc skąd ta pewność? Tutaj także wszystko jest polityką. Na każdej niemal witrynie sklepowej wiszą portrety Putina i napisy „Rosja jest z nami”. Nie dziwią też zdjęcia Radko Mladicia, jednego ze ściganych za zbrodnie wojenne w b. Jugosławii? – Tak, tak, napiszcie, że Mladić jest carem Serbii – Miroslav widzi nasze zainteresowanie jego bohaterem. Żeby nie było niedomówień, wyciąga swoją komórkę i dumnie pokazuje zdjęcie serbskiego zbrodniarza. Na knajpkach naklejki „Bulwar Radka Mladicia” są częścią tożsamości mieszkańców. Mały zgrzyt widzę tylko w sklepiku z pamiątkami. Najlepiej schodzą koszulki z odbiciem pierwszej strony dziennika „Press” z 18 lutego 2008 r. Podobizny George’a Busha, Hashima Thaciego (premiera Kosowa) i Javiera Solany podpisane krzyczącym „Fuck off!”. Ale obok – zaskoczenie. Kolorowe plakietki z symbolami NATO i USA. – Co pan się dziwi, ci sami ludzie kupują te plakietki i tę koszulkę – tłumaczy sprzedawca . Może jednak nie wszystko jest tutaj polityką.
(obraz) |
Dziennikarz działu „Świat”
W „Gościu" od 2006 r. Studia z socjologii ukończył w Katolickim Uniwersytecie Lubelskim. Pracował m.in. w Instytucie Kultury Polskiej przy Ambasadzie RP w Londynie. Laureat nagrody Grand Press 2011 w kategorii Publicystyka. Autor reportaży zagranicznych, m.in. z Wietnamu, Libanu, Syrii, Izraela, Kosowa, USA, Cypru, Turcji, Irlandii, Mołdawii, Białorusi i innych. Publikował w „Do Rzeczy", „Rzeczpospolitej" („Plus Minus") i portalu Onet.pl. Autor książek, m.in. „Mocowałem się z Bogiem” (wywiad rzeka z ks. Henrykiem Bolczykiem) i „Psycholog w konfesjonale” (wywiad rzeka z ks. Markiem Dziewieckim). Prowadzi również własną działalność wydawniczą. Interesuje się historią najnowszą, stosunkami międzynarodowymi, teologią, literaturą faktu, filmem i muzyką liturgiczną. Obszary specjalizacji: analizy dotyczące Bliskiego Wschodu, Bałkanów, Unii Europejskiej i Stanów Zjednoczonych, a także wywiady i publicystyka poświęcone życiu Kościoła na świecie i nowej ewangelizacji.
Kontakt:
jacek.dziedzina@gosc.pl
Więcej artykułów Jacka Dziedziny
Wyraź swoją opinię
napisz do redakcji:
gosc@gosc.plpodziel się