Nowy numer 17/2024 Archiwum

Misja Warszawa

Z Papui-Nowej Gwinei nie chciał wracać, bo tam było "kolorowo", a Polska była "blada". Ale Polska zbrązowiała. I teraz misje przeniosły się do Europy. – Ech… Globalizacji nie unikniemy – mówi o. Edward Osiecki.

Rano urzęduje tu Christopher, Kameruńczyk. Jest jak dobra sekretarka. Przyjmuje, wita, zapisuje. Potem, gdy ludzi przychodzi coraz więcej, zastępuje go zakonnica Maria: dwa lata w Hongkongu na misjach, dwa języki obce. Rozmawia, słucha i dzwoni. Ostatnio chyba ze 300 telefonów wykonała, bo zaprzyjaźniona rodzina z Czeczenii (trójka małych dzieci), otwarci, spokojni ludzie, szukała mieszkania do wynajęcia. Siostra obdzwoniła pół Warszawy. Gdy na końcu padało: „pochodzą z Czeczenii”, „gościnni” warszawiacy 300 razy rzucali słuchawką. Przykro. Ale zwykle praca w „Migrancie” jest radośniejsza. – O, wchodzą moi ulubieńcy, moje „dzieci” przyszły do szkoły – śmieje się s. Maria, pokazując na drzwi. – Ta malutka to ma ze dwanaście lat, najstarsi są po trzydziestce. Najpierw kilkanaście godzin pracy na stadionie, potem tu – na polski. „Malutka” i reszta wieszają kurtki. Ciasno, jedna przy drugiej, bo dzisiaj samych Wietnamczyków będzie w „Migrancie” ze trzydziestu. Wciąż dzwoni domofon. Na niezwykłą, współczesną Wieżę Babel na poddaszu praskiej kamienicy prowadzą zwykłe schody.

Te twarde polskie „Ce”
Do „Migranta” przychodzą… wszyscy. Skośne oczy i czarne oczy, porozumiewają się na migi, mieszaniną angielskiego, polskiego. Ci z Afryki, którzy najczęściej okupują komputery, czasem znają francuski. Ale nawet jakby i nie znali, to „no problem”. Jak ludzie chcą, będą razem. W „Migrancie” pachnie herbatą. Idą jej hektolitry, do tego mnóstwo cukru. Europejczycy piją zwykłą, w torebkach. Ci z Dalekiego Wschodu – zieloną. Suszone liście po zalaniu wrzątkiem rozwijają się, wypełniając całą szklankę. – No, zielona jest najlepsza. Dla wszystkich – kiwa głową starszy, siwawy mężczyzna. – I dla dorosłych, i dla dzieci, i dla kobiet karmiących, bo smakuje jak siano – mruga porozumiewawczo. Ojciec Edward Osiecki, werbista, najpierw misjonarz w Papui-Nowej Gwinei, potem twórca ośrodka dla obcokrajowców „Migrant” i duszpasterz Wietnamczyków mieszkających w Polsce.

Harmider. Czarnowłose dziewczyny tłoczą się przy czajniku i kubkach. W końcu gorąca herbata ląduje na stolikach, obok kartek i długopisów. Zaczyna się lekcja. W dwóch salkach dwie grupy: mniej i bardziej zaawansowana. Pierwsza duka alfabet. Młodzi Wietnamczycy powtarzają za lektorami: „a, be, cie”...
– No dobra, ale nie „cie”. Mówimy twardziej: „ce” – instruuje Janek, wolontariusz, student stosunków międzykulturowych, który niedawno wrócił ze stypendium z Wietnamu. Razem z Krzyśkiem (stosunki międzynarodowe, dwa lata stypendium w Hanoi) przyszli do „Migranta”, bo po prostu potrzebna była pomoc. – A dla nas to też dobra rzecz – kontakt z językiem, z Wietnamczykami. Lubię tych ludzi – mówi Krzysiek. Rzeczywiście, „tych ludzi” nie da się nie lubić. Otwarci (jeśli się przed nimi nie zamyka), życzliwi (jeśli traktuje się ich życzliwie). – I nieprawdopodobnie wręcz radośni – kończy wyliczankę wietnamskich zalet s. Maria. – Po tym, co przeszli, choćby po 1000-letniej chińskiej okupacji, nauczyli się optymizmu i wiary w przyszłość. My, Polacy, z natury jesteśmy pesymiści. Możemy się tylko uczyć. – Ce, ce, cie, sie – ćwiczą kursanci, z trudem „po polsku” ustawiając usta. W drugiej zaawansowanej grupie odmiana czasowników: „Oni chodzicie do sklepu?” – Dobcie? – pyta lektorkę wolontariuszkę 20-letni Nguyen. Jest tu od czterech miesięcy. Gdy zarobi na godne życie, chce wrócić do kraju. Nie wie, czy będzie mógł…

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

Zapisane na później

Pobieranie listy