O sytuacji dziennikarzy na Białorusi mówi Arleta Bojke, dziennikarka i redaktorka zbioru reportaży pt. „Partyzanci. Dziennikarze na celowniku Łukaszenki”.
Maciej Kalbarczyk: Czy na Białorusi funkcjonują jeszcze wolne media?
Arleta Bojke: Wciąż działają tygodnik „Biełorusy i Rynok” oraz portal Onliner, który nie jest już jednak tak krytyczny wobec Alaksandra Łukaszenki jak jeszcze rok temu. Duże, niezależne redakcje zostały rozbite. Co prawda największy białoruski serwis internetowy Tut.by zmienił serwery i nadal funkcjonuje, pod nową nazwą Zerkalo.io, ale władze uznały go za ekstremistyczny i zablokowały Białorusinom dostęp do publikowanych tam treści. Najważniejsi dziennikarze portalu, czyli m.in. redaktor naczelna Maryna Zołatawa, zostali pozbawieni wolności. Podobne represje spotkały pracowników innych redakcji. W aresztach, więzieniach lub koloniach karnych przebywa łącznie 27 dziennikarzy. Ta liczba byłaby z pewnością większa, gdyby nie to, że wielu pracowników mediów znalazło schronienie za granicą.
Jakie są szanse na to, że uwięzieni dziennikarze odzyskają wolność?
Niewielkie, bo wielu z nich otwarcie sprzeciwiło się propozycji poproszenia Łukaszenki o ułaskawienie – np. Andrzej Poczobut. To oznaczałoby przyznanie się do winy. Ale w ostatnim czasie po takim wniosku na wolność wyszło 13 więźniów politycznych. Namawiać przebywających w zamknięciu opozycjonistów do zgięcia karku próbuje Jury Waskrasienski, który sam był krytykiem Łukaszenki, ale po wyjściu z aresztu w zeszłym roku zmienił swoje stanowisko. Niefortunnie zaproszono go ostatnio na Forum Ekonomiczne w Karpaczu.
Czy Białorusini są dzisiaj zupełnie pozbawieni dostępu do informacji?
W dobie tzw. nowych mediów reżim nie jest w stanie zapanować nad wszystkimi przekazami. Dzięki technologii VPN i aplikacji Telegram mieszkańcy kraju nie są odcięci od najnowszych wiadomości. Problem polega jednak na tym, że muszą uważać, żeby np. podczas rewizji nie mieć w telefonie podejrzanych aplikacji. Poruszają się głównie w obszarze mediów społecznościowych, które są trudne do zablokowania, ale jednocześnie pozostają świetnym narzędziem do szerzenia fake newsów. Z tej możliwości chętnie korzystają rosyjskie służby. Bez niezależnych, tradycyjnych mediów chaos informacyjny będzie się pogłębiał.
Jak można temu zaradzić?
Jedyną możliwością jest obecnie nadawanie z zagranicy. W ten sposób od lat działa telewizja Biełsat, wspomniane Zerkalo, ale też np. Euroradio. Do niedawna punkt korespondencyjny rozgłośni funkcjonował na terenie Białorusi, ale został zdelegalizowany. Prawie wszyscy dziennikarze radia przebywają teraz w Warszawie i tutaj tworzą treści dla swoich odbiorców. Podobnie działają inne media. Wielu dziennikarzy straciło możliwość zdobywania informacji w swojej ojczyźnie. Jak sami mówią, przestali być reporterami, a zaczęli funkcjonować jak redaktorzy działów zagranicznych. Do sierpnia 2020 r. większość z nich otrzymywała akredytacje pozwalające na uczestnictwo w oficjalnych wydarzeniach państwowych. Teraz trudno uwierzyć, że taki „luksus” był w ogóle możliwy.
Czy to oznacza, że już nikt nie relacjonuje tego, co dzieje się na Białorusi?
Oficjalnie pracuje tam jeszcze kilku zagranicznych korespondentów, w tym po jednym z Polskiej Agencji Prasowej oraz Informacyjnej Agencji Radiowej. Nie wiadomo jednak, jak długo jeszcze będą mogli wykonywać swoje obowiązki. Niezależni białoruscy dziennikarze, jeżeli działają, to najczęściej pod przykrywką. Na początku protestów nosili kamizelki z napisem „prasa” i mieli nadzieję, że służby potraktują ich jak bezstronnych obserwatorów. Ale gdy Natalla Łubnieuska z „Naszej Niwy” została postrzelona gumową kulą przez funkcjonariusza OMON-u, wszyscy zrozumieli, że nawet osoby, które nie biorą udziału w demonstracjach, a jedynie je relacjonują, są uznawane za wrogów reżimu. Cytując Swiatłanę Cichanouską: „Białoruś staje się Koreą Północną Europy”. Wiemy o niej coraz mniej.
Część dziennikarzy związanych z państwowymi mediami zbuntowała się przeciwko Łukaszence. Jaka jest skala tego zjawiska?
W sierpniu ub.r. mieliśmy do czynienia z falą odejść z mediów państwowych. W szczycie powyborczych protestów w strajku brało udział nawet 700 spośród około 2000 pracowników Biełteleradyjokampanii [Państwowej Kompanii Telewizyjno-Radiowej – przyp. red.]. Wśród nich znaleźli się najważniejsi prezenterzy, którzy cieszyli się statusem medialnych celebrytów. W zamian za szerzenie propagandy mieli zagwarantowane życie na bardzo wysokim poziomie. Nie chcieli już dłużej wspierać tego systemu. Niektórzy w obawie o bezpieczeństwo swoje i bliskich zdecydowali się na emigrację. Obecnie nie docierają już do nas informacje o kolejnych odejściach z reżimowych redakcji, ale w czerwcu tego roku w Biełteleradyjokampanii było 160 wakatów. Dziennikarze, którzy rok temu nie zdecydowali się odejść, są teraz zastraszani przez przełożonych.
Celem wydania książki „Partyzanci. Dziennikarze na celowniku Łukaszenki” była pomoc osobom związanym z białoruskimi mediami. Nie obawiają się Państwo tego, że ta publikacja może im zaszkodzić?
Staraliśmy się uważać na to, co piszemy. Wiedzieliśmy, że każde słowo może zostać wykorzystane przeciwko naszym bohaterom. Kilka razy pytaliśmy rozmówców, czy na pewno zgadzają się na publikację. Autoryzowaliśmy nawet najkrótsze wypowiedzi, a w niektórych przypadkach celowo nie podawaliśmy ich źródła. Białoruscy dziennikarze czasami woleli się upewnić, czy osoba, z którą rozmawiają, jest godna zaufania, ale chętnie opowiadali nam swoje historie. Zdarzało się, że odmawiali odpowiedzi na niektóre pytania. Nie chcieli zaszkodzić swoim kolegom. Wszyscy dziękowali nam za to, że taka książka powstaje. Stanowi ona dla nich niezwykle ważne wsparcie.
Podobno publikacją zainteresowały się już białoruskie służby.
W pierwszym tygodniu po premierze mieliśmy do czynienia z atakiem hakerskim na serwis wydawnictwa, któremu powierzyliśmy wydanie książki. Osoby, które chciały ją zakupić, po rozpoczęciu transakcji nie mogły jej sfinalizować. Nie mamy twardych dowodów na to, że za atakiem stały służby, ale na pewno nie możemy tego wykluczyć. Tym bardziej że wydawnictwo nigdy wcześniej nie miało takich problemów. Nie mamy natomiast wątpliwości co do tego, że ta publikacja została już dokładnie przeanalizowana przez białoruskie władze. Zrobiliśmy jednak wszystko, żeby nasi bohaterowie nie ucierpieli z tego powodu.
Pieniądze ze sprzedaży książki trafią do represjonowanych dziennikarzy. Czego dzisiaj najbardziej potrzebują?
Przede wszystkim środków na opłacenie prawników zajmujących się obroną więźniów politycznych. Ponadto brakuje im sprzętu niezbędnego do pracy. Na Białorusi nie trzeba trafić do aresztu, żeby podczas rewizji zabrali ci komputer, aparat i dyski zewnętrzne. Dziennikarze, których redakcje zostały rozbite, często pozostają bez środków do życia. Sankcje reżimu dotykają także ich najbliższych, którzy w wielu przypadkach nie mogą znaleźć pracy, a przecież muszą opłacać rachunki. Istotne jest też wsparcie mentalne. Kiedy dziennikarze dowiadują się, że ktoś zza granicy uznaje ich pracę za ważną, to jest im łatwiej przetrwać trudny czas w więzieniu. Dlatego proszą, abyśmy wysyłali do nich listy. W tym celu można skorzystać z serwisu www.vkletochku.org/en.
Ma Pani za sobą wieloletnie doświadczenie dziennikarskie. Czy dzisiaj, wiedząc o tym, co dzieje się na Białorusi, odważyłaby się Pani wykonywać tam swój zawód?
To trudne pytanie, nie potrafię na nie odpowiedzieć. Tyle o sobie wiemy, na ile nas sprawdzono. W ubiegłym roku próbowałam nawet wjechać na Białoruś, ale nie zostałam tam wpuszczona. Nie miałam zatem okazji zmierzyć się z trudnościami, które stały się codziennością moich kolegów po fachu. Jako dziennikarz zagraniczny i tak byłabym w lepszej sytuacji niż oni, bo w najgorszym wypadku groziłaby mi deportacja. Imponuje mi ich heroiczna postawa. W mojej pamięci szczególne miejsce zajmują młodzi reporterzy, którzy odważyli się sprzeciwić reżimowi. Kaciaryna Andrejewa i Darja Czulcowa trafiły do kolonii karnej za prowadzenie relacji online z protestu w Mińsku. Dzisiaj nie mają wątpliwości, że zrobiłyby to jeszcze raz. Nie wiem, czy wystarczyłoby mi odwagi na pracę w takich warunkach. •
Arleta Bojke
dziennikarka, reporterka, w latach 2010–2013 korespondentka Telewizji Polskiej w Moskwie. Autorka książki „Władimir Putin. Wywiad, którego nie było”. Redaktorka zbioru reportaży „Partyzanci. Dziennikarze na celowniku Łukaszenki”.
Dziennikarz działu „Polska”
Absolwent dziennikarstwa i medioznawstwa na Uniwersytecie Warszawskim. Zaczynał w Akademickim Radiu UL Uniwersytetu Łódzkiego. Współpracował z kwartalnikiem „Fronda Lux”, „Teologią Polityczną Co Miesiąc”, portalami plasterlodzki.pl i bosko.pl. Publikował także w miesięczniku „Koncept”. Interesuje się muzyką i szeroko pojętą kulturą. Jego Obszar specjalizacji to kultura, sprawy społeczno-polityczne, tematyka światopoglądowa, media.
Kontakt:
maciej.kalbarczyk@gosc.pl
Więcej artykułów Macieja Kalbarczyka