Rodzina przedstawiona w „Koronie” daje do myślenia o sprawach, których postępowe krytyczki nie chcą rozważać.
Tym razem nie o polskich dziejach, ale o współczesnej kulturze masowej – w najlepszym wydaniu. W jej porywającym nurcie, pełnym śmieci, wyłowić można niekiedy skarby prawdziwej mądrości. Ukryte bywają w opakowaniu błyszczącym, mającym przyciągnąć uwagę tzw. przeciętnego widza. Może to być schemat thrillera z serią tajemniczych morderstw, jak np. w cyklu amerykańskiego serialu „Fargo” (serie 1–3), którego sens kulturowej i religijnej diagnozy kryzysu współczesności miałem okazję opisywać.
Od pewnego czasu z przyjemnością i narastającą fascynacją oglądam serial „The Crown”. Tu opakowanie przyciąga wzrok z daleka: to przecież historia najbardziej obserwowanej, oplotkowanej osobistości ostatnich 70 lat – królowej brytyjskiej Elżbiety II – i jej rodziny. Splendor pałaców Buckingham i Windsor, blask strojów, zmieniających się stylów elegancji, a zarazem szum skandali towarzyszących ślubom, romansom, narodzinom w tej rodzinie to wabik działający niezawodnie. Jeśli dodamy pietyzm filmowej realizacji tej opowieści, klasę gry aktorskiej wszystkich wykonawców, z oscarowymi gwiazdami (jak Olivia Colman grająca Elżbietę czy Helena Bonham Carter w roli księżnej Małgorzaty), to już wystarczy, by zapewnić uwagę milionów widzów. Czy dostają w zamian tylko królewską operę mydlaną? Nie. Kto chce, może odczytać w trzech już zrealizowanych seriach, liczących łącznie 30 odcinków, kawał historii politycznej Wielkiej Brytanii, Europy i świata. Przyglądamy się tej historii od ślubu Elżbiety z księciem Filipem w 1947 r. Retrospekcje sięgają czasu II wojny i jeszcze wcześniejszych – momentu abdykacji króla Edwarda VIII w 1936 r., jego niebezpiecznych sympatii dla Hitlera i objęcia tronu przez młodszego brata Jerzego VI – ojca Elżbiety. Obserwujemy galerię kolejnych premierów, których Elżbieta przyjmuje na regularnych audiencjach, począwszy od objęcia tronu w 1952 r. Są więc w tej galerii wspaniale zarysowane postacie, m.in. Churchilla, Edena, Macmillana, laburzysty Wilsona – czekamy na Margaret Thatcher. Są tu i II wojna, i początek wojny zwanej zimną, i kryzys sueski 1956 r., i rozwiązanie panowania Korony nad Afryką, prezydenci Kennedy i Johnson, problemy społeczne i gospodarcze Wielkiej Brytanii.
Nuda? Powierzchowna kronika towarzysko-historyczna? Nic takiego. Opowieść o życiu i służbie, która nie jest rozpatrywana tylko przez pryzmat seksualnych skandali – na których kończy się świat deformujących dziś wyobraźnię masową mediów – ale z uwzględnieniem w centrum tej opowieści zasadniczych wyborów egzystencjalnych, jakie każda rodzina, nawet królewska, musi podejmować. I coś jeszcze: perspektywa obowiązków, które mogą być ważniejsze nie tylko od zachcianki, ale nawet od indywidualnego szczęścia. W serialu ukazany jest sakralny wymiar obowiązku monarchy/monarchini z Bożej łaski oraz wymiar patriotyczny tego obowiązku. Obydwa poważnie, nie szyderczo. I tak go chyba rozumie, dobrze, sama królowa Elżbieta, która wie, że od sakramentu nie ma emerytury. Nie ulega pokusie abdykacji, odejścia jak zwykła urzędniczka. Zdumiały mnie sceny, w których młoda królowa, w koszuli nocnej, klęka do cowieczornego pacierza. Zdumiały, bo uświadomiłem sobie, że nie oglądałem chyba takich scen, nie o królowej, ale o „zwyczajnych” ludziach, w żadnym filmie od wielu lat. A tu jest. W trzeciej serii pojawiają się najpoważniejsze kwestie, wypowiadane wszakże w taki sposób, by nie znużyć patosem, nie rozśmieszyć, ale dać do myślenia. Tak jest, kiedy pojawia się teściowa królowej – matka Filipa, która była w istocie grecką prawosławną świętą, założycielką zgromadzenia sióstr Marty i Marii. Księżna Alicja, która nie mogła być w młodości dobrą matką dla Filipa, przepraszając go za to, dostrzega w synu jeden zasadniczy brak: brak wiary, bez której – jak mówi – jesteśmy niczym. I w kolejnym odcinku, opartym na faktach, widzimy, jak książę Filip, przeżywając kryzys wieku średniego, zaczyna w końcu rozumieć te słowa matki i odnajduje uspokojenie swego ducha w rozmowie z przeżywającymi podobne kryzysy księżmi, dla których funduje dom refleksji w Windsorze. Rozumie już, że odnalezienie wiary jest najważniejsze.
Skąd się to bierze w tak rozrywkowym skądinąd filmie? Może to wpływ matki autora scenariusza, Petera Morgana, polskiej katoliczki – uciekinierki z komunistycznego „raju”? Nie wiem. Jak mówi w filmie Winston Churchill, „za dużo wiedzy to niebezpieczna rzecz”. Wiem tylko, jak kończy recenzję tego serialu typowy dziś głos postępowych tabloidów. Dla recenzentki magazynu „Vogue” to tylko obraz chorej rodziny, patologii, absurdalnej lojalności wobec niezrozumiałych spraw (Bóg, obowiązek wobec ojczystego dziedzictwa, tradycja religijna): „Z chorych rodzin składa się chore społeczeństwo”. Rodzina przedstawiona w „Koronie” nie jest przykładem moralnego zdrowia, na pewno, ale daje do myślenia o sprawach, których – niestety – postępowe krytyczki nie chcą rozważać. A ja chcę myśleć i wierzyć, że jakiś porządek trwa – dopóki monarchini nie abdykuje.•