Nowy numer 38/2023 Archiwum

Brama wolności

Stoję nad brzegiem zatoki portowej w Tsurudze i zamykam oczy. Widzę okręty japońskiej marynarki wojennej, a na ich pokładzie dzieci. Bały się? Płakały? A może wspinały się na palcach, żeby zobaczyć nowy, wspaniały świat?

To historia, którą zna niewielu. Ja sam pewnie nigdy bym jej nie poznał, gdyby nie to, że 100 lat po wydarzeniach, które chcę opisać, znalazłem się dokładnie tam, gdzie miały one miejsce. Tsuruga, śpiące miasteczko w japońskiej prefekturze Fukui, w latach 20. XX wieku stało się dla setek polskich sierot bramą wolności.

Jak je tam przewieźć?

Był lipiec 1920 roku, kiedy z Władywostoku wypłynęły pierwsze japońskie statki z polskimi sierotami. Do portu w Tsurudze, na wybrzeżu Morza Japońskiego (akwen, który oddziela kontynent azjatycki od Wysp Japońskich), wpłynęły kilka dni później.

Dzisiaj panuje tutaj spokój. Ale wtedy – sprawdziłem – było bardzo wietrznie i, jak na letnie tygodnie, chłodno. Tsuruga do 1912 roku była jednym z wielu portów rybackich, ale po tej dacie stała się jednym z najważniejszych portów handlowych w Japonii. Szybki rozkwit miasta miał związek z zakończeniem budowy Kolei Transsyberyjskiej, której ostatnia stacja znajdowała się we Władywostoku. Zanim kolej ukończono, podróż z Japonii do Europy trwała kilkadziesiąt dni. Od 1912 roku, właśnie dzięki kolei, skróciła się do piętnastu. Tsuruga stała się bramą otwierającą się na europejski kontynent.

Sytuacja Sybiraków nigdy nie była prosta, ale w czasie rewolucji październikowej i tuż po niej zamieniła się w prawdziwy horror. Polacy byli celem ataków politycznych, bo opowiedzieli się przeciwko rewolucjonistom. Przed głodem, chorobami i terrorem uciekali na wschód, a jedną z najczęściej obieranych dróg był marsz wzdłuż torów Kolei Transsyberyjskiej. Wielu umierało po drodze, niektórzy docierali jednak do Władywostoku. Polacy w tym mieście opiekowali się uciekinierami, ale problem przerósł ich możliwości. Szczególnie trudna była sytuacja polskich dzieci, których rodzice zmarli, zostali zabici, albo po prostu rozdzieleni. Były na skraju śmierci z powodu głodu i chorób. Dosyć szybko okazało się, że nie jest to tylko problem lokalny, że polskich sierot na Syberii są tysiące.

We Władywostoku jako nauczycielka pracowała Polka, Anna Bielkiewicz. Pokonywała ogromne syberyjskie odległości, by rozproszone sieroty zbierać, karmić i leczyć. Wyciągała je z przytułków i sierocińców. Niektóre znajdowała na ulicy. W 1919 roku była inicjatorką powołania Komitetu Ratunkowego Dzieci Dalekiego Wschodu. Jego głównym celem było znajdowanie funduszy i poszukiwanie sposobu, by polskie sieroty z Syberii repatriować do Polski. Przez krótki czas inicjatywę wspierał Amerykański Czerwony Krzyż. Gdy jednak na Syberii pojawiła się epidemia tyfusu, Amerykanów ewakuowano. Jedyną międzynarodową placówką we Władywostoku była wówczas japońska misja humanitarna i konsulat. Dziećmi obiecała się zająć amerykańska Polonia, ale w jakiś sposób trzeba je było z Rosji do Stanów przetransportować. Barierą były nie tylko pieniądze, ale także ich stan zdrowia – były chore, głodne i obdarte. Część z nich podróży do USA mogłaby nie przetrwać.

Wrażliwi na krzywdę

Naturalnym przystankiem na drodze z Syberii do USA były albo Chiny, albo Japonia. Chińczycy odmówili jednak wsparcia. Tak samo jak francuska misja katolicka w Japonii. Anna Bielkiewicz była jednak uparta. Podczas gdy jej współpracownicy – np. lekarz Józef Jakóbkiewicz – leczyli i karmili dzieci, ona podróżowała po świecie, szukając pieniędzy i politycznego poparcia dla polskich sierot.

W połowie 1920 roku Anna Bielkiewicz kolejny raz zjawiła się w Tokio. Dzięki wsparciu konsula Japonii we Władywostoku udało jej się dostać do japońskiego Ministerstwa Obrony i do Ministerstwa Spraw Zagranicznych. Prosiła o dwie rzeczy – przewiezienie sierot z Władywostoku do Japonii oraz pozwolenie na pozostanie w tym kraju, dopóki dzieci nie zostaną wyleczone i wykarmione.

Japończycy zgodzili się pomóc. Anna Bielkiewicz z Japonii wróciła z oficjalnym rządowym dokumentem, który nakazywał wszelkim instytucjom państwowym pomoc polskim sierotom. Nie ma żadnych zapisków czy wspomnień, które pozwoliłyby bliżej przyjrzeć się wizycie polskiej nauczycielki w Tokio. Jej charyzma, determinacja, a może egzotyka na wciąż bardzo zamkniętej wyspie musiały jednak zrobić duże wrażenie. Pomoc zadeklarowały cztery ministerstwa i dwór cesarski.

Dzięki temu zaangażowaniu od lipca 1920 do końca 1922 roku japońska marynarka wojenna swoimi okrętami przewiozła z Władywostoku do Tsurugi niemal 800 polskich sierot. Na jednym z okrętów była Anna Bielkiewicz. Miała wtedy 45 lat.

Zachowały się nieliczne świadectwa z tamtych czasów, ale ze wszystkich wyłania się obraz miłych i uczynnych ludzi, którzy chcą zrobić wszystko, by trauma wojny, chorób i sieroctwa trwała jak najkrócej. Dzieci, które wychodziły na brzeg w Tsurudze, musiały wyglądać strasznie. Tak przynajmniej pisali o tym japońscy dziennikarze. Były chore, wychudzone i obdarte, często bose. Te obrazy spowodowały, że Japończycy zaczęli wspomagać Polaków. Przynosili ubrania, jedzenie i pieniądze. Ich ogromne zaangażowanie – jak wspomina w swoich notatkach Anna Bielkiewicz – nie wynikało z sentymentu czy miłości do Polski. Większość nie miała pojęcia, gdzie leży nasz kraj. Bielkiewicz pisała, że Japończycy po prostu byli wrażliwi na krzywdę dzieci.

Statkami i pociągiem

Z Tsurugi dzieci przewożono do Tokio, gdzie do dyspozycji Polaków oddano duży dom dziecka Fukudenkai. W 1921 roku ośrodek ten odwiedziła, co było wydarzeniem bez precedensu, cesarzowa Sadako. W trakcie wizyty pozwoliła podejść do siebie dzieciom, a także rozmawiała z Anną Bielkiewicz. Było to złamanie protokołu. Cesarz i jego małżonka nawet w czasie oficjalnych wizyt czy odwiedzin byli niedostępni, a rozmowa z nimi czy kontakt fizyczny np. przez podanie ręki był nie do pomyślenia.

Gdy pierwsza grupa prawie 400 dzieci, wyleczonych i odkarmionych, wypłynęła do USA, do Kraju Kwitnącej Wiśni przyjechało kolejnych 400 polskich sierot. Najmłodsze dziecko miało wtedy 3,5 roku. Dzieci z drugiej grupy zakwaterowano w Osace. Po rekonwalescencji nie trafiły one już do USA, ale bezpośrednio do Polski. Podróż zaczęła się we wrześniu 1922 roku. Dwoma statkami przez Szanghaj, Hongkong, Singapur, Kanał Sueski, Lizbonę i Londyn do Gdańska dotarły w listopadzie 1922 roku. W tej podróży dzieciom towarzyszył wspomniany już lekarz Józef Jakóbkiewicz, bo Anna Bielkiewicz wróciła na Syberię, aby dalej szukać polskich sierot. Udało jej się uzyskać zgodę na przewóz prawie 120 dzieci koleją bezpośrednio do Polski. W jej wspomnieniach można przeczytać, że w czasie tej podróży panowały pięćdziesięciostopniowe mrozy. „Szyby w oknach całkowicie zamarzły, ale w wagonach było ciepło” – pisała. W tych samych wspomnieniach znajduje się fragment o tym, jak pociąg z dziećmi przejechał polską granicę: „Kiedy dojechaliśmy do granicy, wszyscy ze wzruszeniem ujrzeliśmy polskie sztandary i polskich żołnierzy. Przybyliśmy na rodzinną ziemię, a starsze dzieci popłakały się ze wzruszenia”.

Dom… a potem wojna

Gdy Anna Bielkiewicz z dziećmi dotarła do Polski, na miejscu od kilku tygodni był już dr Jakóbkiewicz. W Wejherowie udało mu się zorganizować budynki, w których dzieci mogły zamieszkać. Podobne domy, nieco później, powstawały także w innych miejscach Polski. Dzieci, które z Tokio wypłynęły do USA, do Polski wróciły kilka miesięcy później. Z Japonii trafiły do ­Seattle w Stanach Zjednoczonych, gdzie opiekę nad nimi przejęła Polonia amerykańska. Po wyleczeniu, wykarmieniu i ubraniu odesłano je statkiem do Europy.

W 1929 roku byli wychowankowie domów dla repatriowanych dzieci założyli Związek Młodzieży z Dalekiego Wschodu. Popularyzowali działalność osób, które ich uratowały i pomogły wrócić do Polski. Popularyzowali także kulturę Japonii. Tę działalność przerwała dopiero II wojna światowa. Pewnie większość z „syberyjskich sierot” nie wiedziała wtedy, że Japończycy z Tsurugi uratują wielu Polaków jeszcze raz. Gdy w 1939 roku Polska została zaatakowana najpierw przez Niemcy, a chwilę później przez Związek Radziecki, polscy Żydzi nie mieli żadnej drogi ucieczki. Jedyną możliwością była… Japonia. W japońskim konsulacie w Kownie na Litwie dyplomata Chiune Sugihara, przy pomocy polskiego wywiadu, wystawił ponad 6 tysięcy wiz, które Żydów uprawniały do przejazdu przez teren Rosji. Koleją Transsyberyjską docierali do Władywostoku, a potem drogą morską do Tsurugi. Do tego samego portu, do którego kilkanaście lat wcześniej docierały polskie sieroty.

Przebywającym w Japonii Żydom pomagała polska ambasada w Tokio (ambasador Tadeusz Romer). Choć Niemcy naciskali na Japonię, polskie przedstawicielstwo w tym kraju funkcjonowało do końca 1941 roku. Gdy Japonia przystąpiła do II wojny światowej, polscy Żydzi odpłynęli do USA i Australii. Japońskie wizy wydawane polskim Żydom w Kownie nazywane są wizami życia. •

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

Wyraź swoją opinię

napisz do redakcji:

gosc@gosc.pl

podziel się

Zapisane na później

Pobieranie listy

Quantcast