Radykalny protest nauczycieli coraz bliżej. Stawka jest wyższa niż tylko podwyżki o tysiąc złotych.
Strajk do odwołania. Taka zapowiedź w przypadku nauczycieli przypomina groźbę użycia broni nuklearnej. Zwłaszcza że strajk ma się rozpocząć 8 kwietnia, dwa dni przed ostatnim sprawdzianem gimnazjalistów i tydzień przed pierwszym egzaminem ósmoklasistów. W samym środku kampanii wyborczej do Parlamentu Europejskiego. Ma objąć nawet przedszkola.
Termin nie jest przypadkowy. „Ma zaboleć, bo tylko wtedy osiągniemy cel” – mówią nauczyciele, dodając, że przecież nie będą protestować w czasie wakacji. Biorą przykład z policjantów, pracowników służby zdrowia czy wymiaru sprawiedliwości. Skoro inne profesje zaufania publicznego mogą w walce o godne zarobki sięgać po drastyczne środki, to dlaczego nie nauczyciele? Zresztą nie będzie to pierwszy raz. W zeszłym roku minęło 25 lat od największego strajku nauczycieli w III RP, który trwał… trzy tygodnie. Skończył się przesunięciem matur, rozwiązaniem parlamentu i przedterminowymi wyborami.
Kto podpalił lont?
Datę strajku ogłosił 4 marca Sławomir Broniarz, prezes ZNP. O tym, czy bomba zostanie odpalona, mają przesądzić w referendach nauczyciele. To oni mogą dać sygnał do rozpoczęcia bezterminowego protestu. Jego koniec będzie w rękach liderów związkowych. Pytanie referendalne ma charakter mało subtelnej podpowiedzi: „Czy wobec niespełnienia żądania dotyczącego podwyższenia wynagrodzeń zasadniczych nauczycieli, wychowawców, innych pracowników pedagogicznych i pracowników niebędących nauczycielami o 1000 zł z wyrównaniem od 1 stycznia 2019 r. jesteś za przeprowadzeniem w szkole strajku, począwszy od 8 kwietnia br.?”.
Ryszard Proksa, przewodniczący Krajowej Sekcji Oświaty i Wychowania NSZZ „Solidarność”, uważa, że kwota 1000 zł jest nierealna do osiągnięcia. Tym bardziej że ma to być tysiąc do kwoty bazowej, od której są naliczane dodatki (w sumie średnia płaca nauczyciela dyplomowanego miałaby wynieść 7,5 tys. zł). Solidarność też jest w sporze z rządem i również rozważa strajk. Ma jednak inne, zdaniem Proksy realne żądania: wzrost płac o 15 proc. w tym roku (z wyrównaniem od stycznia) i podwyżka w takiej samej wysokości w 2020 r. Przewodniczący „S” przyznaje jednak, że kwota rzucona przez ZNP bardziej przemawia do wyobraźni i radykalizuje nauczycieli. Dodaje, że lont został ostatecznie podpalony ogłoszeniem przez PiS „piątki Kaczyńskiego”. Fakt, że rząd jednak znalazł w budżecie 40 mld na inne transfery socjalne, miał niewątpliwie wpływ na nastroje pedagogów.
Zapłacimy za strajk
Minister Anna Zalewska przypomina, że w latach 2012–2017 nie było w ogóle podwyżek i dopiero ten rząd nadrabia zaległości, podnosząc płace stopniowo, po 5 proc. Pierwszą transzę wypłacono przed rokiem, drugą w styczniu, trzecia miała trafić do nauczycieli na początku 2020 r., ale MEN, próbując uspokoić nastroje, ogłosiło przyspieszenie tej podwyżki i wypłatę kolejnych 5 proc. do pensji już od 1 września tego roku. Premier dorzucił rozszerzenie dodatku za wyróżniającą pracę także na nauczycieli kontraktowych i mianowanych oraz wprowadzenie nowego świadczenia dla nauczycieli stażystów. To nie usatysfakcjonowało ani ZNP, ani „S”. – Chcemy zmiany samego systemu wynagrodzeń, dziś bowiem tylko 60 proc. stanowi płaca zasadnicza, reszta to dodatki, których jest coraz więcej, a rząd proponuje nam kolejne – tłumaczy Ryszard Proksa. Wypłacanie dodatków, tak jak ich wysokość, jest w rękach samorządów. Przewodniczący nauczycielskiej „S” z goryczą zauważa, że wielu prezydentów miast deklaruje gotowość zapłacenia strajkującym, choć przez ostatnie lata nie mieli pieniędzy na dodatek motywacyjny czy na podwyżkę bardzo niskich wynagrodzeń pracowników administracji i obsługi.
Gotowość zapłacenia za strajk to ważna deklaracja. Jednym z bolesnych skutków protestu sprzed 25 lat było to, że nauczyciele nie dostali wówczas pieniędzy za godziny spędzone na okupowaniu klas lekcyjnych. Rok 1993 warto przypomnieć z jeszcze jednego powodu: totalnego chaosu w oświacie. Strajk nie został wówczas zawieszony nawet na czas matur. Tylko w 22 z 49 ówczesnych województw matury przeprowadzono bez problemów. W pozostałych egzaminy przesunięto.
Idziemy do sądu?
Tym razem przesuwania sprawdzianów ani matur nie będzie. Tak deklaruje minister Zalewska. Od 2002 r. mamy w Polsce system egzaminów zewnętrznych, których nie można przeprowadzać na raty. Sprawdziany przygotowywane są z zachowaniem wszystkich niezbędnych reżimów, przetargi zostały rozstrzygnięte, pieniądze rozdysponowane, maszyna pracuje pełną parą. Każdy, komu zdarzyło się z przyczyn losowych nie dotrzeć na sprawdzian czy maturę, wie, jakie są tego konsekwencje. Tym razem mogą dotknąć one cały rocznik. Trudno więc dziwić się zdenerwowaniu rodziców i uczniów. W sieci krąży już wzór cywilnego pozwu z powodu „narażenia na konkretne koszty życiowe i społeczne, a także utracone szanse dzieci”. Tylko kogo tu ciągnąć do sądu? Rząd? Związki zawodowe? Władze gmin? Zewnętrzne komisje egzaminacyjne?
– Dołożymy starań, by czas strajku nikomu niczym złym nie zagrażał. Ale rodzice nie mogą oczekiwać od nas, że ulegniemy psychologicznej presji związanej z terminem egzaminów – mówi Sławomir Broniarz. Ale nauczyciele też nie mogą oczekiwać, że rodzice będą spokojnie przyglądać się rozwojowi sytuacji, w końcu chodzi o decydujący czas dla przyszłości ich dzieci. Politycy opozycji apelują o solidarność z nauczycielami i zagrzewają do strajku. Media publikują sondaże, z których wynika, że blisko połowa Polaków popiera protest. Ale na pytanie, czy może on objąć czas sprawdzianów i matur, 70 proc. mówi „nie!”.
Duży potencjał krytycyzmu
Profesor Rafał Chwedoruk, politolog, ocenia (wypowiedź dla RMF), że dezorganizacja szkół w czasie egzaminów może rozsierdzić rodziców. A ta generacja i tak ma już wyższy niż poprzednie potencjał krytycyzmu wobec pedagogów jako grupy zawodowej, mocno artykułowany w mediach społecznościowych. Z drugiej strony w tym pokoleniu większa jest niechęć wobec obecnej władzy, także ze względu na fakt, że to właśnie ich dzieci „testują” reformę systemu oświaty. Ewentualny strajk tylko tę gorycz wzmocni. Przeciw komu ją zwrócą rodzice? Czy tylko przeciw rządzącym?
Protest ma kontekst polityczny. Sławomir Broniarz, jak większość liderów tego związku, ma powszechnie znany rodowód. ZNP ożywia się zwykle przy rządach prawicy. – Jestem zwolennikiem radykalnych form protestu. Ludzie poczuli w sobie moc i są zdeterminowani. Nie wykluczam nawet ogólnopolskiego strajku nauczycieli – ostrzegał w 2016 r. Straszył wtedy gigantycznymi zwolnieniami, jakie miała przynieść reforma, rzucał liczbami, które nie znalazły potem pokrycia w rzeczywistości. Wspólnie z Włodzimierzem Czarzastym zapowiadali, że dwa najważniejsze ministerstwa, które lewica powinna opanować po zmianie władzy, to MKiDN oraz MEN. A mamy rok wyborczy…
Wspólna odpowiedzialność
Wiceprezydent Łodzi Tomasz Trela napisał list do Mateusza Morawieckiego, w którym zawarł dramatyczne pytanie, czy premier „weźmie na siebie odpowiedzialność za zmarnowane szanse życiowe uczniów kończących gimnazja i szkoły podstawowe”. Owa odpowiedzialność nie spoczywa jedynie na premierze czy ministrze edukacji. Systemowo została rozłożona, także na samorządy, które są organami prowadzącymi szkoły i zatrudniają nauczycieli, tocząc od 30 lat boje o wysokość subwencji oświatowej, zawsze za małej. Ale to usamorządowieniu oświaty zawdzięczamy sytuację, w której już blisko połowa realnych wynagrodzeń nauczycieli zależy właśnie od wójtów, burmistrzów i prezydentów miast. Czy chcieliby oni ten stan zmienić? To właśnie proponuje nauczycielska Solidarność.
A może lepsza droga radykalnego wzrostu wynagrodzeń pedagogów wiedzie w prawo? Urynkowienie reguł, uelastycznienie Karty nauczyciela, urealnienie zatrudnienia… To hasła, które wzbudzą gwałtowną reakcję wszystkich związków zawodowych. Ale przecież szkoła to nie tylko miejsce pracy nauczycieli. ZNP i Solidarność, przewracając szkolny stolik – bo tak należy interpretować ewentualne uniemożliwienie przeprowadzenia egzaminów – muszą się liczyć z konsekwencjami daleko wykraczającymi poza wysokość zarobków. Będzie więc o czym dyskutować w dniach poprzedzających referenda w szkołach.•
Wyraź swoją opinię
napisz do redakcji:
gosc@gosc.plpodziel się