Reklama

    Nowy numer 13/2023 Archiwum

Niepodległa poetów

Wspólne przeżycie pokoleniowe, jakim było dla poetów Skamandra wejście w wolną Polskę, nie sprawiło wcale, że w późniejszym czasie dokonywali podobnych wyborów.

Ledwie odzyskaliśmy niepodległość, a już rozkwitła, a właściwie wybuchła nowa poezja. 29 listopada 1918 r. przy Nowym Świecie w Warszawie otwarta została kawiarnia Pod Picadorem, która stała się miejscem spotkań członków późniejszej grupy literackiej Skamander. Swobodna atmosfera tych spotkań była czymś zupełnie nowym w naszej rzeczywistości. Za udział w odczytach czy występach kabaretowych, a nawet za osobiste audiencje u poetów trzeba było uiścić opłatę według dowcipnie sporządzonego cennika. Regulamin dopuszczał też składanie autorom propozycji matrymonialnych – „tylko w czwartki”.

Pomyliłby się jednak ten, kto myślałby, że spotkania pikadorczyków odbywały się wyłącznie dla zgrywy. Zbyt ważne dla literatury polskiej dzieła miały tu swoją premierę, zbyt poważni, jak się wkrótce okazało, poeci za nimi stali. Grupę tworzyły osoby skupione wcześniej wokół miesięcznika Uniwersytetu Warszawskiego „Pro Arte et Studio”. Wśród nich prym wiodło pięciu autorów: Jarosław Iwaszkiewicz, Jan Lechoń, Antoni Słonimski, Julian Tuwim i Kazimierz Wierzyński.

Zrzucić z ramion płaszcz Konrada

„Nigdy nie było tak pięknej plejady” – napisał o nich po latach w „Traktacie poetyckim” Czesław Miłosz. Faktycznie, takie nagromadzenie literackich osobowości w jednej grupie chyba nigdy wcześniej i nigdy później w naszych dziejach się nie zdarzyło. Niewątpliwie jednak siły wdzierającym się przebojem na poetycką scenę debiutantom dodawała sytuacja historyczna, w której się znaleźli: entuzjazm związany z odzyskaniem niepodległości i poczucie, że wreszcie można tworzyć poezję wolną od narodowej misji. „Ojczyzna moja wolna wolna.../ Więc zrzucam z ramion płaszcz Konrada” – pisał w wierszu „Czarna wiosna” Antoni Słonimski, nawiązując do III części „Dziadów” Adama Mickiewicza i odrzucając tym samym model poety-wieszcza, dominujący od czasów romantyzmu w polskiej kulturze.

Dla skamandrytów, którzy określali się jako grupa „programowo bezprogramowa”, ważniejsze było tu i teraz. Fascynowały ich młodość, witalność, uroki miejskiego życia. „Zielono mam w głowie i fiołki w niej kwitną” – deklarował Kazimierz Wierzyński. „Wesoło w czubie i w piętach,/ a najweselej na skrętach!” – wtórował mu Julian Tuwim. Choć trzeba też przyznać, że wobec miasta skamandryci zachowywali pewien dystans, który odróżniał ich od awangardystów, wielbiących bezkrytycznie „miasto, masę, maszynę”. W „Wiośnie. Dytyrambie”, utworze, który wywołał niemały skandal już w marcu 1918 r., Julian Tuwim z wyraźną odrazą opisywał poddany popędom miejski tłum, ironizując:

Na ławce, psiekrwie, na trawce, naróbcie Polsce bachorów, wijcie się, psiekrwie, wijcie, w szynkach narożnych pijcie, rozrzućcie więcej „kawalerskich chorób”!

Wiosnę, nie Polskę

Niewątpliwie jednak „wiosna” jako synonim nowości, świeżości, odrodzenia – także tego przyniesionego przez niepodległą Polskę – stała się słowem kluczem w twórczości skamandrytów. Wierzyński swój pierwszy tom wierszy zatytułował „Wiosna i wino”. Z kolei Jan Lechoń w wierszu „Herostrates”, otwierającym „Karmazynowy poemat”, zapisał słynne słowa, które stały się wręcz symbolem „nowego otwarcia” w literaturze: „A wiosną niechaj wiosnę, nie Polskę, zobaczę”.

Jest w tym jednak pewien paradoks, że słowa te padły w tomie, który jest niemal całkowicie zanurzony w tradycji romantycznej. Oczywiście dialoguje z nią, polemizuje, ale bynajmniej jej nie unieważnia. Dokonuje rozrachunku z polskimi mitami (wyrażona w „Herostratesie” chęć burzenia pomników czy scena darcia przez Słowackiego portretu księcia Józefa Poniatowskiego w „Duchu na seansie”), z zamykaniem się w świecie pamiątek przeszłości. Lechoń tworzy jednak także nową mitologię, kończąc „Karmazynowy poemat” wierszem „Piłsudski”. Co ciekawe, zbiór ten powstawał w latach 1916–1918, a więc większość wierszy zrodziła się jeszcze przed powrotem Polski na mapę Europy. W tym kontekście jeszcze mocniej brzmi zdanie wieńczące „Herostratesa”:

I chciałbym raz zobaczyć, gdy przeszłość wyżeniem, czy wszystko w pył rozkruszę, czy... Polskę obudzę.

„Karmazynowy poemat” to wielkie pytanie o ducha nowej Polski, postawione u progu jej narodzin. Kto by pomyślał, że kilkanaście lat później podobne pytania będzie musiał postawić na nowo Kazimierz Wierzyński, tym razem niepokojąc się o przyszłość naszej niedawno odzyskanej, a teraz ponownie zagrożonej wolności?

Wolność tragiczna

W tomie „Wolność tragiczna”, również odwołującym się do tradycji romantycznej, Wierzyński uczynił głównym bohaterem właśnie marszałka Piłsudskiego, który próbuje bezskutecznie skierować swój naród na drogę wielkości. Cały zbiór jest zbudowany wokół biografii marszałka, począwszy od rodzinnej tradycji powstania styczniowego, przez działalność konspiracyjną, Legiony, wielkie zwycięstwo, aż po samotność w Belwederze i śmierć.

Z czego budujesz ten kraj? Z ludzi, których nie ma, znów jeden za miliony, rękami aż dwiema? Z kim pieniactwo wielkości twoje tu się kłóci, gdy wszyscy jedzą dzień swój wolni i rozkuci

– pytał retorycznie Wierzyński. A w jego głosie słychać było rozczarowanie postawami Polaków, w tym także zapewne niektórych kolegów po piórze.

Różnie potoczyły się losy skamandrytów. Ich drogi zaczęły się rozchodzić już w połowie dwudziestolecia międzywojennego. Podzielił ich stosunek do obozu sanacji, rządów Piłsudskiego. A w czasach powojennych wylądowali na zupełnie przeciwnych biegunach. Z jednej strony Lechoń i Wierzyński, którzy w czasie wojny skupili się głównie na liryce patriotycznej, a następnie kontynuowali ją na emigracji. Z drugiej – Tuwim, Słonimski oraz Iwaszkiewicz, którzy stali się pupilkami PRL-owskich władz i mieli w swoim dorobku wiersze na cześć Stalina (Tuwim) czy Bieruta (Słonimski, Iwaszkiewicz). Znamienne, że swoich dawnych przyjaciół ze Skamandra Słonimski wzywał na początku lat 50. przez radio do powrotu do kraju. „To wezwanie (…) budzi wstręt wyjątkowy, celem jego bowiem jest w najlepszym razie zlikwidowanie emigracji jako idei. Ale mogłoby się też skończyć zsyłką zaproszonych przez Słonimskiego frajerów” – zapisał w swoim „Dzienniku” Lechoń. Czas pokazał więc, że wspólne przeżycie pokoleniowe, jakim było wejście w wolną Polskę w 1918 r., nie sprawiło wcale, że w późniejszym czasie dokonywali podobnych wyborów. Bo wolności – zwłaszcza tej wewnętrznej – nie da się zdobyć raz na zawsze.•

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

Wyraź swoją opinię

napisz do redakcji:

gosc@gosc.pl

podziel się

Reklama

Zapisane na później

Pobieranie listy