Od mężczyzny, który wszystko stracił, usłyszał: „Nie zapomnij o mnie”. Na zdjęciach Grzegorza Lityńskiego widać, że pamięta o tej prośbie.
Pytam go o życie, a on pokazuje fotobiografię, złożoną z fragmentów swoich fotoreportaży. Bezradność bezdomnych Polaków w Berlinie Zachodnim. Radość 22-letniej matki z polskich slumsów w Dzierżoniowie, kiedy dowiedziała się, że nie odbiorą jej córeczki. Zatrzymane w czasie kobiety piorące ubrania w rzece Nam Ou w Laosie i ich tajemnicze cienie powtarzające tę czynność. – A Pana życie? – pytam. – To jest moje życie – odpowiada. – Podczas podróży spotykam ludzi, którzy np. na Hawajach przyszli na świat z mamy Chinki i taty Polaka. Ja urodziłem się we Wrocławiu i dalej tu mieszkam – mówi. Nie dodaje, że rzadko bywa w domu, bo stale jest w drodze. Od kilkunastu lat zajmuje się fotograficznymi projektami, tzw. socjalnymi, nastawionymi na to, by pokazując ludzi w trudnych sytuacjach, nieść im pomoc. Odwiedził 75 krajów, utrwalając wołających o zwrócenie na nich uwagi. – Nie wybieram się w podróż, żeby podczas niej grać w szachy, ale pcha mnie ciekawość świata i przekonanie, że fotografia może choć odrobinę zmienić go na lepsze. Może oglądający moje zdjęcia otworzą na nie serca. Wyjeżdżam może po to, żeby pani dowiedziała się, że istnieje inny świat, który zasługuje na uwagę. – mówi.
Po prawdę
– Dokumentując historie innych, jestem przekaźnikiem wiadomości o nich – opowiada. – Kiedy 900 osób ogląda pokaz moich zdjęć podróżniczych, to widać, że na wielu działają – zaznacza. Dowiedział się, że organizacja pomocowa, dla której fotografował obozy tamilskich uchodźców wojennych w Sri Lance, otrzymała wsparcie od Australii i krajów europejskich. Po prezentacjach nieraz przychodzą do niego chętni, by pomóc jego bohaterom. Ale nie zawsze oglądający chcą przyjąć prawdę, którą im przekazuje. Kiedy opowiadał sąsiadom w samolocie o dramacie Sri Lanki, stwierdzili, że musi ściemniać. – Niektórzy wolą widzieć to miejsce jako raj z palmami – mówi. W Sri Lance realizował projekt o Tamilach żyjących w obozach. – Obszar ogarnięty wojną domową jest trochę większy niż woj. opolskie. Na jego terenie rozmieszczono 600 tys. min. Kiedy jeździliśmy między obozami, sikaliśmy na drodze, bo nikt nie odważył się zejść na pobocze – opowiada. W obozach przytłoczył go ogrom nędzy uwięzionych – niektórzy z nich tam się urodzili i nie znali życia na wolności. Ale nie goni za pokazywaniem niedoli. – Najważniejsze jest dla mnie dążenie do prawdy – podkreśla. – Aparat to narzędzie w drodze do jej poszukiwania. Powtarzam to za moim guru – Gordonem Parksem, mistrzem fotografii społecznej.
Nie tylko sobie
Po otwarciu naszych granic zamieszkał w Niemczech. – Ja, rocznik 65, bardzo chciałem stąd uciec – przyznaje. Na początku pracował w magazynie gier komputerowych, ale 9 listopada 1989 r. dotarło do niego, jak ważna jest fotografia. Na minolcie zarejestrował upadek muru berlińskiego. Żałował, że ma tylko dwa filmy. – Wtedy poczułem, że jestem fragmentem wielkiej historii, którą warto utrwalać na zdjęciach – wspomina. Ale zanim to się stało, minęło sporo czasu. Od końca lat 90. do 2011 r. pracował w amerykańskiej firmie farmaceutycznej najpierw w Monachium, potem we Wrocławiu. Był po czterdziestce Piastował stanowisko dyrektora generalnego firmy zajmującej się testami klinicznymi nowych substancji leczniczych w dziedzinie onkologii, psychiatrii i neurologii, pisał prace naukowe z historii nowoczesnej chirurgii, publikowane w ważnych światowych pismach, i nagle zrozumiał, że to nie jest to. – Zgarniałem wszystko pod siebie i znienacka dotarło do mnie, że chcę dać coś innym – mówi. Postanowił na poważnie nauczyć się fotografowania. Przełomem był wyjazd do Stanów, gdzie brał lekcje u mistrzów takich jak Alex Webb z „Washington Post” i „National Geographic”. – Wtedy zdecydowałem, że chcę się zajmować projektami długoterminowymi, przynoszącymi pomoc żyjącym w trudnych warunkach.
Nie robię kariery
Nie umiałby fotografować wojny. – Nie wyobrażam sobie, że ktoś potrzebuje pomocy, a ja strzelam foty i biegnę dalej – mówi. Pokazuje mi znane zdjęcie Krzysztofa Millera, wybitnego fotografa wojennego. Nad leżącym na ziemi mężczyzną, ofiarą walk w RPA w 1995 r., stoi pięciu fotografów, którzy „na zimno” robią mu zdjęcia. Miller powiedział mu, że fotografował 17 wojen i nie chciałby już jechać na ani jedną więcej. – Ja bym tego nie zniósł – zwierza się. – Mnie rozkładały same rozmowy z ludźmi w Sri Lance. Jedna z pań z obozu dla uchodźców spytała, jak będę wracał do tej swojej Europy. Odpowiedziałem, że przez Colombo. „A może pan obiecać, że pójdzie do naszego ministra i powie mu, jak tu żyjemy? Pana przyjmie, bo pan jest z Europy”. Te słowa ciążą mi do dziś – przyznaje. Przypomina powiedzonko fotoreporterów, że ten czy tamten kolega zrobił karierę na trupach, jadąc na wojnę. – Jaką Pan ma receptę na karierę? – pytam. – Nie robię kariery. Z nikim się nie ścigam, tylko zajmuję się nauczaniem fotografii – odpowiada. W 2005 r. założył Szkołę Fotografowania dla Podróżników, w ramach której prowadzi warsztaty w kraju i za granicą. Od tego roku akademickiego będzie kierował Studium Podyplomowym Fotografii Podróżniczej oraz Dokumentalnej w Wyższej Szkole Technicznej w Katowicach.
Wychodzę z kapsuły
– Jestem kimś więcej niż człowiekiem noszącym aparat, ale pokazuję świat fotografowany przez siebie – definiuje swoje zajęcie. – Fotografowanie to nieustanne ćwiczenia z patrzenia i empatii. Aparat sprawia, że nie siedzę w kapsule samochodu, ale wychodzę z niego i poznaję świat – mówi. W cyklach zdjęć ocalił od zapomnienia uczestników tragedii wołyńskiej, więźniów Auschwitz-Birkenau, ostatniego Indianina z plemienia Odżibwejów w Kanadzie, bo tamtejszy rząd skazał Indian na zaprogramowaną zagładę. W niebezpieczne miejsce wybiera się zwykle z przewodnikiem. W Manili jeździł z niosącymi pomoc patrolami tubylców, żeby fotografować dzieci, których półtora miliona żyje w najokropniejszych slumsach świata. – Tam się samemu nie wchodzi, oni bywają pod wpływem narkotyków, mają broń – opowiada. Wycofał się z cmentarza Północnego w Manili, kiedy brakło mu kogoś, kto go tam wprowadzi. – W grobowcach mieszka tam kilka tysięcy nędzarzy – tłumaczy. – Fotografowanie mnie zmieniło. Zacząłem dostrzegać szczegóły, szukam tematów, zastanawiam się – dodaje. Dawniej nie zatrzymałby się na dłużej przy Czesiu, bezdomnym polskim emigrancie żyjącym w Berlinie. Realizując swój projekt, odbył z nim wiele rozmów, a w końcu sfotografował go śpiącego na chodniku. Na pierwszym planie tego zdjęcia widać autobus z napisem: „Twoja podróż kończy się tutaj”.
Bez Photoshopa
Kieruje się zasadą, że aby kogoś dobrze sfotografować, trzeba go poznać. Portretowani zwykle dopiero za trzecim, czwartym razem wyluzowują się. Dwa lata temu w polskich slumsach w Dzierżoniowie tworzył projekt „Przejścia nie ma”. – Na jednej z klatek schodowych zrujnowanych domów, w których mieszkali bezrobotni, widniał napis „Przejścia nie ma”, który należało odczytać: „Bez noża tu nie wchodź” – opowiada. Najpierw poszedł tam z pracowniczką socjalną bez aparatu. Za drugim razem robił zdjęcia ich pleców, żeby oswoili się z sytuacją. Trzeci raz przyszedł z aparatem ukrytym w reklamówce z Biedronki. – Moim modelom nie robię make-upu – zaznacza. – Odpowiedni klimat stwarza dobrze ukierunkowane światło, kontekst – tłumaczy. Fotografuje we wczesnoporannym albo późnopopołudniowym świetle. Nie używa Photoshopa. – Moim studentom mówię, że jeśli korzystają z Photoshopa, zaczną się zachowywać jak facet z młotkiem, który wszędzie widzi gwoździe. Programy do obróbki zdjęć nie przydają mu się, gdy fotografuje emocje. Podczas pielgrzymki papieża Franciszka do Tirany utrwalił w kadrze matkę z niepełnosprawnym synem przyjmującym Komunię św. – To był niezwykły widok – wyjaśnia. – Dotąd w tym kraju dzieci niepełnosprawne nie miały żadnych praw, a za udział we Mszy św. szło się do więzienia.
Intymność
– Dla dobrej fotografii swoje trzeba odstać – podkreśla. – W Maroku naczekał się, żeby zrobić wyjątkowe zdjęcie mężczyźnie siedzącemu pod portowym murem w popołudniowym słońcu – opowiada. Właśnie wtedy zerwały się ptaki szukające pożywienia, a na tle murów pojawiła się niezaprogramowana, intrygująca postać. Zdjęcie kobiet piorących w rzece Nam Ou zrobił o godzinie 16, wisząc w oczekiwaniu na tę chwilę na moście. Jego cykl „Zapiski z Toskanii” przedstawia ten region Włoch widziany oczyma pracowników pogotowia ratunkowego w Sienie. – To było smutne doświadczenie – wspomina. – Jeżdżąc karetką, zobaczyłem olbrzymią liczbę samotnie mieszkających osób starszych. Byliśmy wzywani, żeby podawać im tlen, bo mieli kłopoty z oddychaniem z powodu gorąca – dodaje. Tam też fotografował śmierć. – To jest koniec, kilka godzin po – pokazuje zdjęcie z bezwładną dłonią zmarłego. – Przy takich tematach nie fotografuję wprost, wolę operować symbolami. Pokazuję dłoń, a nie twarz zmarłego, żeby zachować intymność – mówi. Kiedy pytam o rejestrowanie momentów granicznych, odpowiada, że są kultury, w których nie stanowi to problemu. W Indonezji był świadkiem siedmiu kremacji zwłok. Bliscy zmarłych, muzułmanie, wypychali go przed pięknie zdobione, płonące trumny i prosili, żeby zrobił zdjęcie. W slumsach Filipin robił zdjęcia zmarłych w otwartych, wypożyczonych do tego celu trumnach. 1 listopada w Meksyku fotografował tańczących i biesiadujących na grobach bliskich.
Ucieszyć się pokojem
Od pięciu lat pokazuje swoje projekty fotograficzne w więzieniu w Strzelcach Opolskich. Odwiedza osadzonych z ks. Józefem Krawcem, ich kapelanem, i opowiada historie żyjących w różnych miejscach ziemi. Ostatnio pokazał im zdjęcie tamilskiego Hioba z obozu w Sri Lance, który prosił go o zapamiętanie. – Takie opowieści to dla nich okno na świat, ale też motywacja do innego zobaczenia własnych problemów – uważa. Jeżdżąc po świecie, zdał sobie sprawę, że mieszkającym na kontynencie europejskim żyje się bardzo dobrze. – Opływamy w dostatek, mamy swoje mieszkania i perspektywy na przyszłość – wylicza. – Spotkania z cierpiącymi nędzę na Filipinach czy w Etiopii nauczyły mnie pokory – podkreśla. Kiedy prosi portretowanych przez siebie świadków historii z roczników 1919–1940 o wypowiedzenie życzenia z okazji 100. rocznicy odzyskania niepodległości, wszyscy mówią, że pragną, aby nie było wojny. – Warto każdego dnia rano, zaraz po wstaniu z łóżka, ucieszyć się, że żyjemy w pokoju – mówi. – Mam nadzieję, że nikt nam tej radości nie zepsuje.
Wyraź swoją opinię
napisz do redakcji:
gosc@gosc.plpodziel się