Wystawa w Muzeum II Wojny Światowej w Gdańsku to pełna emocji, nieraz błyskotliwie podana opowieść o straszliwym doświadczeniu, jakim dla ludzkości była ostatnia wojna światowa. Zupełnie jednak nie rozumiem, dlaczego z tej opowieści wykluczony został duchowy wymiar tego doświadczenia, a rola Kościoła katolickiego została zignorowana lub przedstawiona wyłącznie w złym świetle.
Ekspozycja przygotowana w Muzeum II Wojny Światowej przez zespół pod kierunkiem prof. Pawła Machcewicza, do niedawna dyrektora tej placówki, od dłuższego czasu wzbudzała kontrowersje i była jednym z pól konfliktów pomiędzy PiS a PO. W efekcie po wygranych przez PiS wyborach Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego zdecydowało najpierw o stworzeniu Muzeum Westerplatte i Wojny 1939, a później o połączeniu obu gdańskich placówek. Poza względami merytorycznymi (teren Westerplatte od samego początku powinien być częścią Muzeum II Wojny Światowej) celem tych posunięć było usunięcie prof. Machcewicza z funkcji dyrektora. Udało się to osiągnąć, kiedy zakończył się spór toczący się przed Naczelnym Sądem Administracyjnym o legalność decyzji ws. połączenia dwóch placówek. Kiedy NSA uznał, że nie ma przeszkód, aby taka decyzja mogła zapaść, minister kultury Piotr Gliński połączył Muzeum II Wojny Światowej z Muzeum Westerplatte i Wojny 1939. W efekcie powstała nowa instytucja o nazwie Muzeum II Wojny Światowej (MIIWŚ), a na p.o. dyrektora powołany został historyk dr Karol Nawrocki – dotychczasowy szef Oddziałowego Biura Edukacji Narodowej w gdańskim IPN. Jednak wcześniej Muzeum zostało oficjalnie otwarte, a prezentowana w nim wystawa cieszy się wielkim powodzeniem. Prof. Machcewicz odszedł, ale jego dzieło – czyli wystawa unikatowa w skali europejskiej, a może nawet światowej – pozostało. Odsuwając na bok animozje polityczne towarzyszące powstaniu wystawy, warto zastanowić się, co z tej ogromnej ekspozycji, zbudowanej na powierzchni blisko 5 tys. metrów kwadratowych i gromadzącej kilkadziesiąt tysięcy eksponatów, jest godne zachowania i kontynuacji, a co wymaga zmiany.
Zapoznałem się z głównym korpusem wystawy, a więc tymi elementami, które nie wymagają pogłębienia, odsłuchiwania czy oglądania, zgromadzonymi w 250 stanowiskach multimedialnych. Zakładam, że jednorazowe zapoznanie się z całością prezentowanych materiałów jest po prostu niemożliwe. Zdecydowana większość zwiedzających będzie odbierała jedynie treści umieszczone w zasadniczym korpusie wystawy. Co zobaczy?
Wojna bez militariów
Decydując się na przedstawienie tak rozległego i skomplikowanego zjawiska, jakim była II wojna światowa, autorzy wystawy musieli zastosować jakiś klucz dla jej prezentacji. Nie da się bowiem opowiedzieć dziejów setek bitew, kampanii, manewrów i operacji, jakie miały miejsce w tym czasie. Miłośnikom militariów, sztuki i techniki wojennej czy kolekcjonerom żołnierskich historii odradzam zwiedzanie gdańskiej wystawy. Wyjdą z niej rozczarowani czy wręcz zirytowani faktem, że nawet największe batalie, które miały decydujące znaczenie dla losów wojny, zostały w tej opowieści pominięte lub jedynie zaznaczone. Autorzy w centrum opowieści postawili los zwykłego człowieka, który nawet nie idąc na front doświadczał wszystkich konsekwencji wojny. Ten wybór jest nowatorską i interesującą perspektywą oglądu II wojny światowej. Nie dzieli jej według kolejnych etapów militarnych podbojów czy porażek stron uczestniczących w walce, ale buduje narracje wokół zjawisk i sytuacji doświadczanych wówczas przez ludność przede wszystkim Europy, ale także innych kontynentów, gdzie toczyły się działania wojenne. Dlatego tak wielki nacisk został położony na zobrazowanie różnych aspektów dnia codziennego: zdobywanie pożywienia, utrata domu w miastach niszczonych podczas nalotów, szukanie kontaktów z bliskimi, którzy nagle przepadli w wojennej zawierusze. Opowieść stale prowadzi nas od opisu ogólnego do losu poszczególnej postaci, wybranej jako egzemplifikacja danego zjawiska bądź problemu. To ważny rys tej wystawy. Stara się wydobywać z cienia twarze często zupełnie nieznanych ludzi, nadaje im imiona, a ich indywidualne losy zyskują znaczenie. W pamięci pozostają setki zdjęć Żydów, ofiar Zagłady, podobnie jak znaczki identyfikacyjne tysięcy robotników przymusowych, niewolników III Rzeszy, czy świadectwa pozostawione przez ofiary zbrodni katyńskiej i rzezi na Wołyniu.
Do jednej z najlepszych prezentacji tej wystawy zaliczyłbym sale poświęcone obronie Leningradu, gdzie z głodu zmarło blisko milion ludzi, oraz zagładzie 3 mln sowieckich jeńców wojennych, zamorzonych przez Niemców głodem i bestialsko traktowanych. Zapada także w pamięć wielka mapa ilustrująca skalę funkcjonowania na terenie całej Azji okupowanej przez wojska japońskie „domów pocieszenia”, czyli żołnierskich burdeli, w których zmuszano do prostytucji dziesiątki tysięcy kobiet z podbitych narodów.
Nie zmienia to faktu, że przeciętny widz po obejrzeniu wystawy nie bardzo będzie mógł wskazać przełomowe momenty tej wojny, bitwy, które zmieniły jej losy, czy dowódców rozstrzygających o przebiegu działań bojowych. Osobiście jednak broniłbym przedstawionej koncepcji jako próby zwrócenia uwagi na fakt, że na tej wojnie różnica między cywilem a żołnierzem została zatarta i na tym m.in. polegał jej totalny charakter. Ważne, że przy opisie wydarzeń autorzy unikają poprawności politycznej. Mordują, okupują i niszczą Niemcy, nie naziści, a Sowieci nie tylko są siłą decydującą o militarnym pokonaniu III Rzeszy, ale także ponoszą odpowiedzialność za zniewolenie Europy Środkowej po zakończeniu tego konfliktu oraz liczne zbrodnie wojenne, deportacje i rabunek mienia wszędzie tam, gdzie się pojawili. W tym kontekście symboliczne jest także umieszczenie zdjęcia gen. Wasilija Błochina, który osobiście rozstrzelał kilkadziesiąt tysięcy ludzi, obok zbrodniarzy niemieckich w kategorii zbrodnie nieukarane.
Polski los
Wielu krytyków koncepcji wystawy zwracało uwagę, że nie pokazuje ona wyjątkowości polskiego doświadczenia podczas wojennego kataklizmu. Nie zgadzam się z tymi opiniami. Autorzy wystawy wybrali, moim zdaniem słusznie, koncepcję opowiedzenia o światowym konflikcie, jednocześnie bardzo wyraźnie zaznaczając w nim polską perspektywę. Los Polski i Polaków dominuje w każdym z głównych nurtów tej opowieści. To uniwersalizuje polskie doświadczenie i powoduje, że także dla cudzoziemca staje się ono czymś wyjątkowym. Znakomita jest sala IV rozbioru Polski z sugestywną mapą traktatu Ribbentrop–Mołotow, podobnie jak sala poświęcona zagładzie polskich Kresów, rusyfikowanych równie brutalnie, jak germanizowane były tereny wcielone do III Rzeszy. Wielkie wrażenie robi część poświęcona losom Zamojszczyzny, która miała być praktycznym laboratorium realizacji niemieckiego Planu Generalnego Wschodu, mającego zmienić strukturę demograficzną i narodowościową znacznej części państwa polskiego. Znacznie mniejszy nacisk położony jest na prezentację polskiego wkładu militarnego w zwycięstwo, co jest konsekwencją przyjętego założenia, że aspektom wojskowym nadaje się mniejsze znaczenie aniżeli losowi ludności cywilnej.
Ciekawym rysem wystawy jest położenie nacisku na specyfikę pomorską, co widać zwłaszcza w opisie września 1939 r. Wydarzenia z Gdańska, Westerplatte czy Bydgoszczy, a także egzekucje w Piaśnicy stanowią ważne punkty odniesienia w tej opowieści. To nowa i wartościowa perspektywa, odmienna od dominującej zwłaszcza w filmie czy kulturze masowej tendencji postrzegania wszystkich wydarzeń z okresu wojny wyłącznie przez pryzmat Warszawy.
Jeśli czegoś w tej wystawie mi zabrakło, to generalnego przesłania na koniec, syntezy, że nasze cierpienia wojenne miały sens. Tymczasem wojna była nie tylko codzienną makabrą, ale także wysiłkiem o coś więcej aniżeli tylko o indywidualne przetrwanie. Dzięki postawie tamtego wojennego pokolenia – za cenę ogromnych ofiar – Polska przetrwała. I tego faktu nie można jedynie zamknąć w suchej statystyce strat wojennych narodów biorących udział w II wojnie światowej.
Radziecki czołg T-34 to jeden z eksponatów na wystawie głównej w Muzeum II Wojny Światowej. Ta część nosi nazwę „Groza wojny”.
Marek Lasyk /REPORTER/east news
Cierpienie tylko fizyczne?
Moja największa pretensja do autorów wystawy dotyczy innego obszaru, a mianowicie sposobu, w jakim potraktowali oni religię. Jakby problem odniesienia ludzi do Boga w czasie wojny w ogóle nie istniał, a ludzie cierpieli wyłącznie fizycznie. A przecież w czasie wojny wielu się nawracało, wielu traciło wiarę, stając się obojętnymi na wszystko ofiarami albo zwierzętami gotowymi spełniać każdy rozkaz. Błędem jest pominięcie kontekstu religijnego przy opisie powstawania systemów totalitarnych: sowieckiego, włoskiego i niemieckiego, zbudowanych na programowym zwalczaniu chrześcijaństwa. Wszystkie te ruchy w większym lub mniejszym stopniu, zanim ruszyły na wojnę o nowe zdobycze, wydały bezwzględną wojnę Kościołom na swoim terytorium, zwłaszcza Związek Sowiecki i III Rzesza. Nie rozumiem, jak można było pominąć postać Piusa XI, który w 1937 r. w dwóch wielkich encyklikach proroczo wskazał konsekwencje rozpasanego totalitaryzmu w wersji sowieckiej i nazistowskiej, a także protestował przeciwko uzurpacjom włoskich faszystów. Nie ma słowa o postawie Piusa XII, którego dramatyczne apele przed wojną, jak również podczas niej, były jedynym powszechnie słyszanym głosem wzywającym do opamiętania narody splecione w bezlitosnym konflikcie. Pomijam już fakt, że działając na polecenie Piusa XII, dyplomacja watykańska uratowała więcej Żydów niż wszystkie konspiracyjne organizacje świeckie razem wzięte. Skoro mamy na tej wystawie obiekty opisujące wojenną modę czy ilustrujące sposoby pędzenia bimbru, dlaczego nie ma słowa o papieżu, którego apel do światowej opinii publicznej uratował Wieczne Miasto przed zagładą, a jego działanie ocaliło tysiące rzymskich Żydów? Na wystawie nie znajdziemy również postaci sługi Bożego ks. prymasa Augusta Hlonda, choć był on na uchodźstwie symbolem trwania polskiej państwowości równie oczywistym jak władze w Londynie. Także nieugięta postawa metropolity krakowskiego kard. Adama Sapiehy zasługiwałaby chociaż na wzmiankę przy opisie życia w Generalnym Gubernatorstwie. Nie ma także słowa o tym, że po napaści III Rzeszy Stalin dokonał zwrotu w polityce religijnej, legalizując prawosławie i umożliwiając mu publiczną działalność, co miało ogromne konsekwencje dla życia milionów ludzi w Związku Sowieckim.
Nie znalazłem wśród tych tysięcy eksponatów chociażby szczątkowej informacji o świadectwie chrześcijan podczas wojny. Jeśli na wystawie pojawiają się duchowni, to jako przykłady negatywne (ks. Jozef Tiso, prezydent kolaborującej z III Rzeszą Słowacji) czy w kontekście związków hierarchów z gen. Franco w Hiszpanii. Tymczasem Kościół katolicki wyniósł na ołtarze wiele osób, których świadectwo w czasach pogardy i zagłady pozostanie na zawsze wzorem nie tylko heroicznego chrześcijaństwa, ale także humanitaryzmu, co przecież stanowi jedną z głównych osi narracyjnych wystawy. Taka refleksja znakomicie wpisywałaby się w przyjętą koncepcję przedstawienia wojny nie przez pryzmat pola bitwy, ale ludzkich doświadczeń, zachowań i losów. Dostrzegam w tym postmodernistyczną niechęć do wszelkich twardych tożsamości, zdeterminowanych m.in. przez uczucia narodowe oraz religijne. Tylko że w takiej perspektywie kompletnie pominięty jest fakt, że właśnie dzięki chrześcijaństwu Europa potrafiła się odrodzić duchowo po wojnie, co warunkowało także jej odbudowę materialną. Nieobecność tej problematyki na wystawie powinna być uzupełniona, jeśli dojdzie do rekonstrukcji ekspozycji. Zmiany jednak nie powinny być wprowadzane byle jak. Obecna wystawa jest spójna, dlatego potrzebuje dobrze przemyślanej alternatywy.
Wyraź swoją opinię
napisz do redakcji:
gosc@gosc.plpodziel się