Co łączy Czesława Niemena, Marka Bilińskiego i... zespół Papa Dance? Wszyscy oni znaczącą część swojej twórczości oparli na instrumentach elektronicznych.
Oczywiście towarzyszyły im zupełnie różne aspiracje artystyczne i w różny sposób tę elektronikę wykorzystywali, ale wszyscy w jakimś sensie byli prekursorami na naszej niwie. Wszyscy też znaleźli się w „Antologii polskiej muzyki elektronicznej” pod redakcją Marka Horodniczego, wydanej właśnie przez Narodowe Centrum Kultury. To publikacja bardzo potrzebna, bo zjawisko el-muzyki jak dotąd nie doczekało się na naszym rynku monografii z prawdziwego zdarzenia. A przecież duża część polskiej muzyki elektronicznej to twórczość naprawdę wartościowa pod względem artystycznym i mogąca śmiało konkurować ze światowymi osiągnięciami tego nurtu.
Autorzy antologii skupili się na dwóch dekadach – latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych ubiegłego wieku. Decyzja jest zrozumiała: po roku 1989 nastąpiła prawdziwa erupcja muzyki techno i gatunków jej pokrewnych – to też muzyka elektroniczna, ale zupełnie innego rodzaju. Mogą ją bowiem tworzyć także, jak zauważa Horodniczy, „uzdolnieni dyletanci” – wystarczy, że mają jako takie pojęcie o muzyce i sprawnie posługują się komputerem. Natomiast artyści prezentowani w tej książce musieli wykazać się znacznie większą innowacyjnością. Na przykład lider Kombi Sławomir Łosowski samodzielnie przerabiał sprowadzane z Zachodu instrumenty, żeby uzyskać oryginalne brzmienia.
Antologia nie dotyczy też elektronicznej muzyki eksperymentalnej (np. muzyki elektroakustycznej tworzonej przez Michała Jacaszka). Artyści prezentowani w książce pod redakcją Horodniczego mieszczą się raczej w dość szeroko pojmowanym nurcie muzyki rozrywkowej. Wielu z nich porusza się na pograniczu jazzu, rocka czy po prostu tworzy muzykę pop. Wszyscy jednak korzystają z elektronicznych instrumentów, choć niektórzy łączą je także z innym instrumentarium.
Polski Jarre?
W szerokiej świadomości społecznej najbardziej modelowym twórcą polskiej muzyki elektronicznej pozostaje Marek Biliński. Pokolenie wychowujące się w latach osiemdziesiątych doskonale pamięta teledysk do jego „Ucieczki z tropiku”, w którym brodaty mężczyzna, siedząc przed ekranem i zajadając kanapkę, za pomocą przycisków i drążków steruje przebiegiem kolejnych katastrof. Muzyka, która temu towarzyszyła, była czymś zupełnie nowym na polskim rynku. Biliński szybko został więc ochrzczony „polskim Jeanem-Michelem Jarre’em”, choć, zdaniem wielu znawców, podobieństwa między tymi twórcami są dość powierzchowne. Na pewno łączy ich to, że są właściwie jedynymi kompozytorami, których na hasło „muzyka elektroniczna” wymieni niemal każdy laik. Obaj – oczywiście w różnej skali – zamieniali swoje koncerty w spektakle światło–dźwięk. W czasach popularności „Ucieczki z tropiku” obaj korzystali też z nieco podobnej palety brzmień. Ale korzenie Bilińskiego są bardziej złożone: słychać u niego np. fascynację grupami Kraftwerk czy Tangerine Dream. Warto też przypomnieć, że poznański muzyk zaczynał w zespole Heam, grającym progresywnego rocka, a potem trafił do grupy Bank, która w 1982 r., z piosenką „Ciągle ktoś mówi coś”, królowała na Telewizyjnej Liście Przebojów. Mimo to zdecydował się opuścić zespół będący u szczytu sławy. „Doszedłem do momentu, w którym stwierdziłem, że dla mnie ta formuła się wypaliła, że nie mam zamiaru przez resztę życia powielać tych samych piosenek, tych samych zwrotów harmonicznych. (…) Nie chciałem już być klawiszowcem w składzie rockowym, z pełną świadomością odszedłem więc z zespołu Bank i rozpocząłem działalność solową” – wspominał.
Marek Biliński nie ukrywał nigdy, że idolami jego młodości byli Czesław Niemen i Józef Skrzek, i tak naprawdę to oni byli prekursorami el-muzyki w Polsce. Za pierwszy polski album z muzyką elektroniczną można przecież uznać „Katharsis” Niemena z 1976 r., a „Pamiętnik Karoliny” Józefa Skrzeka ukazał się dwa lata później. Niemniej, jak podkreśla Biliński, „nie była to elektronika w czystej postaci”, bo „obaj wciąż oscylowali wokół tekstu i piosenek, nawet jeśli były to większe, bardziej złożone formy”. Natomiast muzyka twórcy „Ucieczki z tropiku” i „Domu w Dolinie Mgieł” pozbawiona jest słowa. Tu swoją opowieść snują wyłącznie dźwięki wydobywające się z syntezatorów, pozostawiając słuchaczowi swobodę interpretacji.
Zrób to sam
Oczywiście Niemenowi i Skrze- kowi też poświęcono w antologii osobne rozdziały. Bo i oni sami byli zjawiskami zupełnie osobnymi na naszej scenie muzycznej. Warto jednak przypomnieć, że te dwie osobowości przez pewien czas występowały razem. Na początku lat siedemdziesiątych Czesław Niemen nagrywał przecież płyty z przyszłymi muzykami SBB: Józefem Skrzekiem, Apostolisem Anthimosem i Jerzym Piotrowskim. Odsłaniały one inne, jazz-rockowe oblicze artysty, wcześniej kojarzonego głównie z przebojowymi piosenkami. Dwie z tych płyt, „Strange Is this World” i „Ode to Venus”, ukazały się na Zachodzie nakładem wydawnictwa CBS. Jednak wobec niezbyt udanych prób podbicia zachodnich rynków artysta, po nagraniu jeszcze dwóch innych albumów, wrócił do kraju i rozpoczął własne eksperymenty. Instrumenty elektroniczne odgrywają ważną rolę już na krążku „Niemen Aerolit” z 1975 r., jednak prawdziwą awangardą było właśnie o rok młodsze „Katharsis”, nagrane przez Niemena bez udziału jakichkolwiek innych muzyków. Odtąd zresztą będzie to ulubiony styl pracy kompozytora, który otoczy się swoją „robotestrą”, czyli zestawem maszyn stanowiących elektroniczny zespół akompaniujący. „(...) nie miał zespołu, bo nie mógł się dogadać z muzykami” – opowiada w wywiadzie rzece „Niebo będzie później” jego córka Natalia Niemen. „Trochę go rozumiem. Tata wszystko sam umiał zrobić. Począwszy od skomponowania, zaaranżowania, wykonania nie tylko wokalnego, lecz i instrumentalnego, skończywszy na realizacji nagrań i produkcji. Nawet jeśli poprosisz najlepszego muzyka i spróbujesz mu wypowiedzieć, jak ma coś grać, on nigdy nie zrobi tego tak dokładnie, jak ty to wymyśliłeś. A ojciec, który był perfekcjonistą, nie wyobrażał sobie w ogóle innej formy”.
W przypadku Józefa Skrzeka było trochę inaczej, bo w jego twórczości od wielu lat równolegle istnieje kilka nurtów, które wzajemnie się przenikają. Jego pierwszym solowym albumem był wspomniany „Pamiętnik Karoliny”, na którym pokazał bardziej nastrojowe oblicze niż to, które prezentował w SBB. Jednak i w jego macierzystej formacji elektroniczne klawisze zaczęły pod koniec lat siedemdziesiątych odgrywać coraz większą rolę. A przecież jest jeszcze cały nurt muzyki religijnej Skrzeka, z „Kantatą Maryjną” do słów Romana Brandstaettera na czele, gdzie również akompaniament oparty jest na brzmieniach syntezatorowych.
Dla koneserów i laików
„Antologia polskiej muzyki elektronicznej” to jednak nie tylko obszerne biogramy (czy też raczej eseje biograficzne) twórców najbardziej progresywnych, ale także dość szeroka panorama muzyki popowej czy pop-rockowej, w której instrumenty elektroniczne odgrywały znaczącą rolę. Dlatego jest tu miejsce dla takich formacji jak Aya RL, Kapitan Nemo, Kombi (oczywiście to oryginalne, przez jedno „i”) czy nawet dla Grzegorza Ciechowskiego. Bardzo ciekawy jest ostatni rozdział zasadniczej części książki, opisujący zjawisko el-popu czy też – jak kto woli – synthpopu. Większość przedstawionych tam zjawisk trudno zaliczyć w sposób ścisły do muzyki elektronicznej, jednak autor tego suplementu, Jędrzej Słodkowski, znajduje ciekawe przykłady wykorzystania elektronicznych brzmień w twórczości takich wykonawców jak Klincz, Lombard, 2 plus 1 czy Papa Dance. W przypadku tego ostatniego obala niesprawiedliwy mit, jakoby kolorowi chłopcy z lat osiemdziesiątych byli prekursorami disco polo. Jego zdaniem „Papsi” budzili niechęć zwolenników rocka, bo byli wówczas na polskiej scenie zjawiskiem zupełnie osobnym, natomiast wiele ich nagrań, świetnie wyprodukowanych jak na owe czasy, osiągnęło w swojej klasie poziom światowy.
Zaletą antologii jest także to, że oprócz najbardziej oczywistych nazwisk, jak Biliński, Niemen, Skrzek czy Komendarek, jej autorzy wydobywają twórców mniej znanych, a również ciekawych. Przykładem jest chociażby formacja Omni, która w pierwszej połowie lat osiemdziesiątych grała „w pewnym sensie progresywnego rocka, ale w elektronicznym anturażu”. Mało kto wie, że to właśnie ci muzycy stali za tytułową piosenką z programu „Przybysze z Matplanety”, do której partie wokalne nagrał Andrzej Zaucha. Grupa ta łączyła syntezatorowe brzmienia z wiolonczelą, co dawało niezwykle intrygujący efekt. Można się o tym przekonać, bo ich utwór znajduje się na jednym z dwóch dołączonych do antologii znakomitych krążków. Zawierają one łącznie dziewiętnaście kompozycji wykonawców prezentowanych w książce. Większość z nich moglibyśmy dziś śmiało nazwać klasyką polskiej elektroniki, są tam jednak również nagrania wcześniej niepublikowane, prawdziwe rarytasy, takie jak fragment koncertu Józefa Skrzeka w Planetarium Śląskim. Obcowanie zarówno z książką, jak i z obiema płytami będzie fascynującą przygodą – nie tylko dla koneserów muzyki elektronicznej, ale także dla laików, którzy lubią poszerzać muzyczne horyzonty. •
Wyraź swoją opinię
napisz do redakcji:
gosc@gosc.plpodziel się