– Jaki ma Pan zegarek? – pytam Wojciecha Halarewicza, prezesa ds. komunikacji koncernu Mazda w Europie. – Amerykański fossil, nie taki drogi – odpowiada. – Ale czas na nim jest bardzo drogi.
Wracam z tej rozmowy jak z rekolekcji. Mój rozmówca nie odniósł sukcesu marketingowego, bo nie zamierzam kupić mazdy CX 3. Za to chcę przemyśleć swoje życie.
Plan
Spotykamy się w Rzymie, gdzie Mazda sponsoruje Festa del Cinema di Roma. Obok stoi zdobywca Oscarów, reżyser Olivier Stone, a Wojciech Halarewicz prowadzi nas między filmowe gwiazdy, jakbyśmy też nimi byli. To jego krótki przystanek na biznesowej trasie. W zeszłym tygodniu był w Kalifornii, za dwa dni będzie w Norwegii. Koledzy śmieją się, że przemieszcza się szybciej, niż dokonują się przelewy z konta na konto. W Rzymie czuje się szczególnie, ze względu na bliskość Jana Pawła II.
– Już mnie tu nie powinno być. W tym roku mija 8 lat od chwili, kiedy usłyszałem diagnozę: czerniak złośliwy. Kilka lat temu postanowiłem – ja, pragmatyczny facet, pracujący nad tym, jak osiągnąć najlepszy wynik finansowy – oddać się Janowi Pawłowi II.
Jest pewny, że żyje dzięki niemu. Opowiada, jak niedawno w Japonii samolot, którym leciał, z powodu turbulencji podchodził do lądowania na trzech lotniskach. – Uspokajałem kolegę, że jeśli mnie Pan Bóg tyle trzyma, to pewnie ma cel i nic nam się nie stanie. Wiem, że wszystko jest po coś. Jeśli stanowimy część planu Bożego, żyjemy po to, żeby go wykonać.
Kiedy z Romkiem, kolegą fotoreporterem, wracamy do Krakowa, nasz samolot cztery razy bez skutku podchodzi do lądowania. Dopiero po dwóch dodatkowych godzinach lądujemy w Warszawie. Może stało się tak, żebyśmy, jak nasz rozmówca, uświadomili sobie, że wszystko jest w ręku Boga...
Szacunek
– Czy mazdą można dojechać do nieba? – pytam. – To nie takie pewne – uśmiecha się. – Pracuję w małej firmie motoryzacyjnej. Mamy około 2 proc. udziału w rynku globalnym, czyli półtora miliona sprzedanych samochodów rocznie. Sztuką marketingu jest zdefiniowanie odbiorcy. Naszego nie da się wpisać w schemat. W stadzie ryb jest tą jedną, widoczną, która płynie w inną stronę. W naszej firmie każdy pracownik tworzy wartość dodaną, pracuje na godnych warunkach, nie jak w Chinach. Bycie etycznym w biznesie polega na tym, żeby pracowników nie traktować jak numerów ewidencyjnych, ale widzieć w nich ludzi z ich potrzebami i słabościami. Nieważne, czy to pani, która przychodzi sprzątać, czy prezes, trzeba ich traktować z szacunkiem. – Wita się Pan z panią sprzątaczką? – pytam. – No jasne – przytakuje.
Umiejętność doceniania drugich wyniósł z domu rodzinnego w Sosnowcu. – Moja mama Zofia uczyła w szkole specjalnej. Tata Jan pracował w firmach państwowych, potem prowadził działalność gospodarczą. Wychowałem się z bratem w najzwyklejszej zagłębiowskiej rodzinie. Niezwykłe było to, że w czasach PRL-u rodzice dbali o wartości. Nie było mowy, żeby nie iść do kościoła na Mszę, na Roraty. Mnie i przyjaciela Rafała księża z wyprzedzeniem zamawiali na chodzenie z nimi po kolędzie, bo graliśmy na fletach. Ludziom to się tak podobało, że ich pięciozłotówki zamieniały się w dziesiątki.
Formuła 1
– Dorastałem w komunie, gdzie atrakcją były spotkania z chłopakami na trzepaku i kopanie piłki. Żeby się odbić, zostałem ministrantem i przez sześć lat śpiewałem najpierw altem, a po mutacji tenorem w parafialnym chórze. Kiedy miałem 6 lat, rodzice zmusili mnie, żebym poszedł do szkoły muzycznej. Uznałbym się za bardzo średniego ucznia. Moim talentem jest różnorodność, bo jaki instrument wezmę do ręki, to na nim gram. Zawsze fascynowały mnie organy, na których w naszym sosnowieckim kościele grał Tadeusz Pamuła. To zadziwiające, że można na nich stworzyć tak wielką ciszę i taki power.
Dziś w Leverkusen, gdzie mieszka, miejscowi pozdrawiają go: „Dzień dobry panu organiście”. Gra w kościołach w miastach, w których aktualnie przebywa. – Kiedy siadłem po raz pierwszy do tamtejszych organów, usłyszałem: „Pan je przewietrzył”.
Na poważnie zaczął grać na tym instrumencie w Rzymie. Miesiąc przygotowywał się do premiery na ślubie w kościele św. Stanisława. – Poszedłem do antykwariatu, kupiłem organy i ćwiczyłem.
W pierwszą rocznicę beatyfikacji Jana Pawła II zatrząsł bazyliką św. Piotra, koncertując dla kilku tysięcy zebranych. – To było tak, jakby kierowcy z kategorią B, który jeździ samochodem osobowym, dali bolid formuły jeden, mówiąc: „Jedź”.
Wyraź swoją opinię
napisz do redakcji:
gosc@gosc.plpodziel się