O filmie „Wołyń” z jego reżyserem Wojciechem Smarzowskim rozmawia Edward Kabiesz.
Edward Kabiesz: Wybiera Pan trudne tematy naszej historii, tematy przemilczane, których nie podejmują inni reżyserzy. Czym kieruje się Pan w swoich wyborach?
{body:BRB}Wojciech Smarzowski: {/body:BRB}Na pewno interesują mnie rzeczy nowe, nieodkryte, ale swoją rolę odgrywa także kwestia przypadku w życiu. Na przykład jeśli chodzi o film „Róża”, przyszedł do mnie Michał Szczerbic, autor tego scenariusza. Tak trafiłem na Prusy. Później obiecałem sobie, że nie będę robił filmów historycznych, bo nie stać nas na nie. Ale odbiór „Róży” przez widzów był tak emocjonalny, że coś się w mojej głowie przestawiło. Pomyślałem sobie, że może trzeba spróbować jeszcze raz. I od razu trafił mi w ręce kwartalnik „Karta”, z relacjami Polaków ocalałych z rzezi na Wołyniu. Taki był początek, bo później zacząłem dużo czytać. Temat zresztą od początku nie był mi obcy, bo pochodzę z Podkarpacia i wiedziałem swoje o banderowcach.
Scenariusz powstał również na podstawie wątków opowiadań Stanisława Srokowskiego.
Tak, na motywach tych opowiadań oraz relacji Kresowian. Opowiadania pana Srokowskiego są dla mnie bardzo wyjątkowe dlatego, że są pisane z perspektywy dziecka. Ta naiwność patrzenia w zderzeniu z okrutnym światem jest bardzo mocna, jest to też bardzo filmowe. Pan Srokowski był moim pierwszym nauczycielem, jeżeli chodzi o ten temat.
Film rozpoczyna się długą sekwencją scen wesela. To sceny prześwietlone słońcem, ale już w nich przedstawia Pan źródła konfliktu, a także charakterystyki głównych postaci. Podczas ich oglądania na myśl przychodzą sceny wesela z „Łowcy jeleni”.
Od początku wiedziałem dwie rzeczy: bohaterką musi być Polka, która kocha Ukraińca, oraz że potrzebuję wesela, ponieważ w jednym miejscu mam wtedy wszystkich bohaterów. Oczywiście gdzieś tam w głowie był „Łowca jeleni”, bo chciałem to wesele zakończyć polowaniem, ale niestety nie udało się. Oczywiście polowaniem nie na jelenia, ale na wilka. Polowaniem kresowym, z podwieszoną świnią jako przynętą.
Sceny wesela pokazują również tamtą obyczajowość i kulturę.
Tak. Wesele spełnia bardzo wiele funkcji, pokazuje także relacje między zamieszkującymi Wołyń nacjami.
Narzucił Pan sobie jakieś ograniczenia w pokazywaniu okrucieństwa tych zbrodni na ekranie pisząc scenariusz czy już na planie? Bo Wołyń tym, którzy znają temat, kojarzy się przecież z rzezią.
Bazą moich filmów jest rzeczywiście realizm. Co do ograniczeń to nie jest tak, że sobie coś narzuciłem. Pewne rzeczy się pokazuje, a innych nie wolno. To jest może kwestia taktu. Z drugiej strony wiedziałem, że opowiadając uczciwie o tamtych wydarzeniach, nie można uciekać od tego, że cechowało je wyjątkowe okrucieństwo. Zależało mi, by nie pokazywać go wprost, ale mamy różne poziomy wrażliwości, estetyki. Dla kogoś coś może być zbyt mocne, a dla kogoś innego za słabe. Zresztą taki też miałem odbiór, kiedy pokazywałem wersję roboczą.
Jest w filmie scena, w której żołnierz podziemia wyjaśnia synowi bohaterki, czym jest honor.
Mówi, że honor to taka rzecz, że jak powiesz, to musisz zrobić. Żeby nie wiem co.
Łączy się to z jedną z kolejnych scen, kiedy dowódca oddziału polskiego podziemia idzie na spotkanie z banderowcami bez broni, bo jest podobno rozejm. Jest pewien, że oni zachowają się równie honorowo. Czy to nie naiwność?
Ale to jest scena, która ilustruje też postawę Polaków i Ukraińców. Podobna sytuacja miała miejsce. Ten oficer, który zginął, w filmie nazywa się Krzemieniecki. Wynika to z tego, że w Krzemieńcu uczył się Zygmunt Rumel, który był tym delegatem na rozmowy i został zamordowany koło wsi Kustycze. W „Wołyniu” jest kilka takich tropów. Jeżeli ktoś siedzi w historii, może na przykład skojarzyć filmowy kościół z Kisielinem. Ale tego oficera nie nazwałem Rumel, nie podpisałem dat, nie podpisałem miejsc, w których się toczy akcja, bo film nie jest podręcznikiem historii.
W filmie zorganizowany opór praktycznie nie istnieje. Zosia, bohaterka filmu, w pewnym momencie pyta zrozpaczona żołnierza podziemia: „Dlaczego nic nie robicie?”.
Film kończy się w 1943 roku. To jest bardzo ważne. Nikt tych ludzi wówczas nie obronił. Inaczej już było w 1944 roku.
Film nie pozostawia wątpliwości, że skala i okrucieństwo zbrodni dokonanych przez Ukraińców spod znaku Bandery jest niewyobrażalna. I rodzi chęć odwetu.
To była bardzo precyzyjnie zorganizowana przez nacjonalistów ukraińskich akcja, która miała mieć charakter rewolucji ludowej, co oczywiście nie jest prawdą.
Abstrahując od samego filmu, co Pana zdaniem można zrobić, by doprowadzić do poprawy relacji pomiędzy nami a Ukraińcami?
Dla mnie ważne jest, by znowu historycy polscy i ukraińscy zaczęli ze sobą rozmawiać. Żeby dostali czas i klimat do takiej pracy, która musi potrwać, by dokonać ekshumacji, porównać dowody. By obie strony wypuściły jeden komunikat. Prawdopodobnie nie będzie zgody we wszystkim. Może ten komunikat powinien zostać zweryfikowany przez jakąś niezależną komisję zagraniczną, bez udziału zainteresowanych stron. I bez polityków, bo oni są potrzebni tylko po to, by umożliwić im pracę. Później powinni się odsunąć, bo to jest praca dla historyków. Wtedy słowa „pojednanie” oraz „przepraszamy i prosimy o wybaczenie” będą miały wagę.
Czy prawdą jest, że aktorzy ukraińscy często odmawiali udziału w filmie?
Kilku czy kilkunastu odmówiło.
Dlaczego?
Z powodów ideologicznych. A dwóch czy trzech się wycofało, bo poszła taka plotka, że robimy film za pieniądze rosyjskie. •
Wyraź swoją opinię
napisz do redakcji:
gosc@gosc.plpodziel się