Nowy numer 17/2024 Archiwum

Idiokracja, czyli służba zdrowia po angielsku

W zwykłym szpitalu, w biały dzień, odbywają się aborcje, hurtowo, jak zwykły zabieg. Przychodzą dziewczynki z mamusiami, albo dziewczyny z „partnerami”. I potem leżą na kozetkach, bawiąc się telefonem. Mają dziwne twarze.

To była nasza historia, ale tego typu historii jest o wiele, wiele więcej. Jedna smaczniejsza od drugiej. Jako były pracownik na własne oczy mogłam się przekonać, jakie fatalne standardy higieny panują w szpitalu. Niektórym pracownikom trzeba nawet przypominać o myciu rąk, bo to dla niektórych nie jest takie oczywiste. Aż wzdrygam się na myśl, że takimi rękami badano, karmiono, myto i zakładano opatrunki pacjentom.

Pracując w szpitalu pamiętam, jak pewnego dnia jedna ze sprzątaczek odkurzała salę pacjentów i nagle niespodziewanie ukłuła się w nogę. Zorientowała się, że odkurzaczem wciągnęła strzykawkę, którą ktoś zostawił leżącą na podłodze i ta strzykawka wbiła się w rurę odkurzacza i rozorała jej udo. Przerażona pobiegła do przełożonych, ale ci ze spokojem powiedzieli, że ma się niczym nie martwić. Dali jej kilka zastrzyków i to wszystko. Nic się przecież nie stało. Żadnych konsekwencji dla osób rozrzucających zużyte strzykawki. Sprawę zamieciono pod dywan.

Inna pracownica przez przypadek wypiła środek dezynfekujący. I co usłyszała? Kolejne „don’t worry”. Nie martw się, przecież nic ci się nie stanie. Jeszcze inna sprzątaczka,  wynosząc śmieci ze zgrozą spostrzegła, że wśród toksycznych odpadków są… martwe dzieci po aborcji.

W zwykłym szpitalu, w biały dzień, odbywają się aborcje, hurtowo, jak zwykły zabieg. Bo tutaj to jest tylko zwykły zabieg. I nikt się już niczemu nie dziwi. Przychodzą niedorosłe dziewczynki z mamusiami, albo dziewczyny ze swoimi „partnerami” (strasznie nie lubię tego słowa). I potem leżą na kozetkach i odpoczywają po zabiegu, bawiąc się telefonem. Mają dziwne twarze. Tak jakby nie było już tam człowieka. Żadnej z nich nie przychodzi do głowy, że „to” co one sobie usunęły, właśnie było człowiekiem.

Rzeczywistość angielskiej służby zdrowia jest naprawdę smutna. Pamiętam jak mnie samej zrobiono „rentgen oczami”, kiedy przyszłam do poradni K, jeśli można by to tak nazwać tu w Anglii. Pani ubrana po „cywilnemu” porozmawiała ze mną chwilę, oczywiście nawet mnie nie dotknęła i nie zbadała, a potem wydrukowała mi kartkę z internetu o lekarstwach, jakie mam wziąć i informację o mojej dolegliwości, która wiedzą nie wykraczała poza Wikipedię. Oczywiście wszystko to po angielsku. Fachowe medyczne słownictwo mam sobie sama tłumaczyć. I powiedziała, że mam się nie martwić. Niczym się nie martwić. Naprawdę niczym nie można się martwić w tej Anglii.

Pacjentów szpitala traktuje się albo jak nierozumne dzieci, albo jak maszyny, które trzeba obsłużyć. Zero ciepła i serdeczności, pomimo wspaniałych, kolorowych plansz, informujących o tym, jacy to my jesteśmy wspaniali i ile miłości dajemy pacjentom, zwłaszcza kiedy pozujemy z nimi trzymając ich za rękę. Ale z drugiej strony troska o komfort psychiczny pacjentów przybiera już pewne skrajne wynaturzenia. Pracownicy, zwłaszcza tak zwani activities, którzy są po to, aby pacjentów trochę zabawić i porozmawiać z nimi, często skupiają się jedynie na poprawieniu humoru danej osoby, gadaniu o byle czym przez cały dzień, martwieniu się nierówno ułożonymi poduszkami i raportowaniu takich rzeczy pielęgniarce, a nie tym, że cewnik przecieka, a jego zawartość wylewa się na posadzkę, co wiele razy się zdarzyło.

Tutaj biurokracja jest nad człowiekiem, a chaos i sprzeczne komunikaty są na porządku dziennym. Brud i kompletne niezwracanie uwagi na ubiór, brak obowiązku zmiany obuwia, są normą dopuszczalną. Traktuje się ludzi jak przedmioty, ale z drugiej strony wystarczy, że jakiś Anglik głośniej zapłacze nad słabo wypieczonym tostem, a cały oddział zbiega się, aby go pocieszać i rozważać zakupienie nowego tostera. Tak, tak też się zdarza.

 Brakuje tu zdrowego rozsądku, wybiegania w przyszłość, jakie konsekwencje mogą mieć moje czyny. Dla większości praca to jest tylko przyjście i zrobienie swojego, nawet praca  z ludźmi, a o resztę nikt się nie martwi. I przede wszystkim dbanie o dobry wizerunek, swój i firmy, nawet jeżeli kompletnie nie pokrywa się to z rzeczywistością. Trzeba być zawsze miłym i cierpliwym wobec największych nawet dziwactw. Co jak co, ale bycie uprzejmym Anglicy mają chyba we krwi. Nawet kiedy kogoś wyzywają, słowo „sorry” pada tam tak często, jak przecinek.

Tylko czasem, jak jeszcze pracowałam w szpitalu, za niejedną zasłoniętą kotarą odbywało się czyjeś ciche konanie. Żadnego księdza, żadnych świadków. Tylko osoba i respirator. Chyba, że osoba sobie tego wyraźnie życzy, wtedy przychodzi ksiądz z kościoła anglikańskiego, którym jest kobieta. A jeśli osoba życzy sobie tego niewyraźnie, nikt nie wpadnie na to, że na ostatnie chwile życia potrzebuje koronki do Bożego Miłosierdzia. Jak umrze, zapakowuje się ją w sztywny worek i wywozi. Pielęgniarki sprzątają łóżko i za chwilę przywożą kolejnego „klienta”.

Nie wolno się modlić bez pytania, zwłaszcza jak jesteś katolikiem. Wszystkie inne wyznania są całkiem mile widziane. Znam historię pielęgniarki, która wyleciała z pracy za to, że zachęciła pacjentkę, za jej zgodą, do modlitwy, i ta razem z nią się pomodliła. I wszystko byłoby dobrze, tylko ktoś „życzliwy” z boku podpatrzył całą sytuację i podkablował. I kobieta straciła pracę. Nazwano to „abuse” – nadużycie. Tutaj w Anglii wszystko może być abuse, nawet modlitwa. Nie wolno komuś mówić, że Jezus cię może uleczyć. Uleczy cię tylko spojrzenie lekarza, który bez badania powie ci, co ci jest, błyskawicznie przepisze leki i życząc miłego dni,a odprawi cię z kartką z Wikipedii. Tak, tak to się robi po angielsku. 

« 1 2 »

Zapisane na później

Pobieranie listy