Idiokracja, czyli służba zdrowia po angielsku

Ludwika Kopytowska

publikacja 15.02.2016 14:12

W zwykłym szpitalu, w biały dzień, odbywają się aborcje, hurtowo, jak zwykły zabieg. Przychodzą dziewczynki z mamusiami, albo dziewczyny z „partnerami”. I potem leżą na kozetkach, bawiąc się telefonem. Mają dziwne twarze.

Idiokracja, czyli służba zdrowia po angielsku

Kto nigdy nie leczył się w Wielkiej Brytanii, ten nie zrozumie, co to znaczy czekać cztery godziny na badanie moczu o północy na oddziale Accident & Emergency (nagłych wypadków). Nigdy też nie zrozumie taka osoba, dlaczego pacjent z gorączką 40-stopniową i drgawkami musi czekać tyle samo czasu, żeby w ogóle zostać przyjętym. A także nic mu to nie powie, kiedy stwierdzę, że angielscy lekarze mają „rentgen” w oczach i nie potrzebują badać pacjentów, wystarczy, że z nimi porozmawiają. O abortowanych dzieciach znajdowanych w koszach na śmieci przez sprzątaczki z pewnością też nikt nigdy nie słyszał… Tak, służba zdrowia w Anglii, ten opiewany za swój profesjonalizm i światowość NHS, jest fatalna. Kto nie ma pieniędzy na prywatne leczenie, lepiej niech nie choruje. Tym bardziej za granicą.

Jest taki mało zabawny, ale głęboko przerażający film „Idiocracy” (Idiokracja). Film o człowieku, który został przeniesiony w przyszłość i tam znajduje się w świecie, który kompletnie zgłupiał. Świat niesamowicie rozwiniętych technologii i zdziecinniałych dorosłych, których jedynym zajęciem jest tania, wulgarna rozrywka.

Jest tam taka jedna scena, kiedy nasz bohater przychodzi do szpitala i chce się spotkać z lekarzem, ponieważ ma różne niepokojące symptomy. Wymienia m.in. bóle głowy, nudności, bóle mięśni, ogólne skołowanie, co z pewnością jest efektem podróży w czasie. Recepcjonistka o otępiałym wzroku przesuwa palcem po wielkiej planszy, na której narysowane są poszczególne części ciała, zastanawiając się który guzik nacisnąć, a kiedy pacjent mówi, że nie wie w zasadzie, co mu jest, naciska na przycisk ze znakiem zapytania i głos z automatu informuje, aby ustawił się w kolejce. Po chwili zjawia się lekarz, chłopak młodszy od niego, ubrany w kolorową koszulę, bez fartucha, z cygarem w zębach i ten oto osobnik mówiący slangiem, w którym co drugie słowo to wulgaryzm, stwierdza na podstawie swoich wydumanych teorii, że ogólnie z pacjentem jest źle. Nie robi przy tym żadnych oględzin, żadnego badania, a potem chce zainkasować olbrzymią sumę pieniędzy, którą płaci się, no tak, witaj przyszłości, tatuażem z chipem na ręce. To tyle jeśli chodzi o film. A teraz rzeczywistość.

Ponieważ pracowałam w NHS, więc wiem, jak ta praca wygląda od kuchni i co się tam naprawdę dzieje za kulisami, ale i tak przeżyłam szok, kiedy pojawiłam się w szpitalu jako pacjent, a raczej jako osoba towarzysząca pacjentowi. Moja dobra znajoma miała straszne krwawienia, trwające już trzy tygodnie, a ponieważ jest w wieku przekwitania, więc mogła to zignorować, ale kiedy przez ostatnie trzy dni krwawiła tak bardzo, że zaczęła się robić słaba z wycieńczenia, poszłam z nią do szpitala na oddział nagłych wypadków (A&E). Byłyśmy tam około godziny 23-ej. Wypełniłyśmy papierki i czekałyśmy około pół godziny. W porządku. Poproszono nas do pielęgniarki, która zrobiła z nią wywiad. Znajoma opowiedziała wszystko co i jak, pielęgniarka zapisała i powiedziała, żeby oddała mocz. I kazała wrócić na poczekalnię. Nie zbadała jej. Miała czekać na pobranie krwi. Minęły dwie godziny na zimnej poczekalni. Kiedy zbliżała się godzina druga w nocy, zaczynałyśmy już obie tracić cierpliwość. W końcu poproszono nas na pobranie krwi. Przywitała nas inna pielęgniarka, która pobrała krew i w malutkiej klitce, zakrytej tylko zasłoną, miałyśmy czekać na przyjście ginekologa. Klitka miała rozmiary mniej więcej dwa na dwa i było to miejsce, w którym badano pacjentów. Było takich klitek około dziesięć, jedna za drugą. I były potwornie brudne. Wszystkie ściany pokryte były jedynie farbą, na której odznaczało się wszystko – nawet zaschnięte ślady krwi. Nie było płytek, ani na podłodze ani na ścianach. Zużyte gaziki leżały w kącie. Zasłona była brudna, upaprana farbą albo… czymś innym, naprawdę nie wiem czym. Siedziałam jak na szpilkach, bojąc się dotknąć czegokolwiek, żeby się nie zarazić. I marzyłam o tym, żeby umyć ręce.

Czekałyśmy w tej klitce nie wiem jak długo, ja na stołku, ona na kozetce przykrytej jedynie rolką szerokiego papieru, trochę grubszego od toaletowego. W końcu przyszedł pewien młody człowiek, na oko mający nie więcej niż dwadzieścia lat i oznajmił, że jest lekarzem. Otworzyłyśmy oczy szeroko ze zdumienia. Ów młody człowiek ubrany był w zwykłą koszulę, dżinsowe spodnie i buty sportowe. Brudne buty sportowe. Żadne kitle, żadne zmienne obuwie, po prostu tak jak wyszedł z domu, tak przyszedł do naszej klitki. Opierając się o kosz z toksycznymi odpadkami oznaczonym kolorem pomarańczowym, zadawał pytania i notował je na kartce. Stał w pewnym oddaleniu, znacznym oddaleniu, jakby bał się podejść bliżej. Skonsternowana, ponieważ na te same pytania odpowiadała moja znajoma już wcześniej pierwszej i drugiej pielęgniarce, chciałam zapytać, czy może muszę opuścić, hm, salkę, aby dokonał badań. Ale zanim zdążyłam otworzyć usta, lekarz zniknął, ponieważ prędko musiał skonsultować coś ze swoim lekarzem przełożonym. I wyszedł, zostawiając nas jeszcze bardziej zdziwione. W końcu oznajmiono nam, że może być zbadana albo teraz albo o szóstej rano, jeśli poczeka. A było około trzeciej nad ranem. Znajoma powiedziała, że chce być zbadana teraz i jeśli to możliwe, od razu pójść do domu. Lekarz znów zniknął, aby to skonsultować. Popatrzyłyśmy na siebie znacząco. Jeśli on tak wszystko musiał konsultować, to mogło to potrwać i do rana. W końcu przyszedł ponownie, przyniósł recepty na leki hormonalne i powiedział, że pacjentka może teraz iść do domu, a na badanie ma przyjść za sześć tygodni. Nawet jej nie dotknął. Nawet nie sprawdził, czy rzeczywiście krwawi, czy to wszystko zmyśliła. Potraktował ją jakby była rzeczą, kartką papieru do wypełnienia. Maszyną, którą się bada poprzez rozmowę. Poprzez skan w oczach.

Kiedy wróciłyśmy do domu, a było to już wpół do czwartej nad ranem, znajoma sama wyciągnęła sobie wenflon, który jej założono przy pobieraniu krwi, a o który nikt się w szpitalu nie zatroszczył. I to tyle, jeśli chodzi o fachowe badanie w NHS.

To była nasza historia, ale tego typu historii jest o wiele, wiele więcej. Jedna smaczniejsza od drugiej. Jako były pracownik na własne oczy mogłam się przekonać, jakie fatalne standardy higieny panują w szpitalu. Niektórym pracownikom trzeba nawet przypominać o myciu rąk, bo to dla niektórych nie jest takie oczywiste. Aż wzdrygam się na myśl, że takimi rękami badano, karmiono, myto i zakładano opatrunki pacjentom.

Pracując w szpitalu pamiętam, jak pewnego dnia jedna ze sprzątaczek odkurzała salę pacjentów i nagle niespodziewanie ukłuła się w nogę. Zorientowała się, że odkurzaczem wciągnęła strzykawkę, którą ktoś zostawił leżącą na podłodze i ta strzykawka wbiła się w rurę odkurzacza i rozorała jej udo. Przerażona pobiegła do przełożonych, ale ci ze spokojem powiedzieli, że ma się niczym nie martwić. Dali jej kilka zastrzyków i to wszystko. Nic się przecież nie stało. Żadnych konsekwencji dla osób rozrzucających zużyte strzykawki. Sprawę zamieciono pod dywan.

Inna pracownica przez przypadek wypiła środek dezynfekujący. I co usłyszała? Kolejne „don’t worry”. Nie martw się, przecież nic ci się nie stanie. Jeszcze inna sprzątaczka,  wynosząc śmieci ze zgrozą spostrzegła, że wśród toksycznych odpadków są… martwe dzieci po aborcji.

W zwykłym szpitalu, w biały dzień, odbywają się aborcje, hurtowo, jak zwykły zabieg. Bo tutaj to jest tylko zwykły zabieg. I nikt się już niczemu nie dziwi. Przychodzą niedorosłe dziewczynki z mamusiami, albo dziewczyny ze swoimi „partnerami” (strasznie nie lubię tego słowa). I potem leżą na kozetkach i odpoczywają po zabiegu, bawiąc się telefonem. Mają dziwne twarze. Tak jakby nie było już tam człowieka. Żadnej z nich nie przychodzi do głowy, że „to” co one sobie usunęły, właśnie było człowiekiem.

Rzeczywistość angielskiej służby zdrowia jest naprawdę smutna. Pamiętam jak mnie samej zrobiono „rentgen oczami”, kiedy przyszłam do poradni K, jeśli można by to tak nazwać tu w Anglii. Pani ubrana po „cywilnemu” porozmawiała ze mną chwilę, oczywiście nawet mnie nie dotknęła i nie zbadała, a potem wydrukowała mi kartkę z internetu o lekarstwach, jakie mam wziąć i informację o mojej dolegliwości, która wiedzą nie wykraczała poza Wikipedię. Oczywiście wszystko to po angielsku. Fachowe medyczne słownictwo mam sobie sama tłumaczyć. I powiedziała, że mam się nie martwić. Niczym się nie martwić. Naprawdę niczym nie można się martwić w tej Anglii.

Pacjentów szpitala traktuje się albo jak nierozumne dzieci, albo jak maszyny, które trzeba obsłużyć. Zero ciepła i serdeczności, pomimo wspaniałych, kolorowych plansz, informujących o tym, jacy to my jesteśmy wspaniali i ile miłości dajemy pacjentom, zwłaszcza kiedy pozujemy z nimi trzymając ich za rękę. Ale z drugiej strony troska o komfort psychiczny pacjentów przybiera już pewne skrajne wynaturzenia. Pracownicy, zwłaszcza tak zwani activities, którzy są po to, aby pacjentów trochę zabawić i porozmawiać z nimi, często skupiają się jedynie na poprawieniu humoru danej osoby, gadaniu o byle czym przez cały dzień, martwieniu się nierówno ułożonymi poduszkami i raportowaniu takich rzeczy pielęgniarce, a nie tym, że cewnik przecieka, a jego zawartość wylewa się na posadzkę, co wiele razy się zdarzyło.

Tutaj biurokracja jest nad człowiekiem, a chaos i sprzeczne komunikaty są na porządku dziennym. Brud i kompletne niezwracanie uwagi na ubiór, brak obowiązku zmiany obuwia, są normą dopuszczalną. Traktuje się ludzi jak przedmioty, ale z drugiej strony wystarczy, że jakiś Anglik głośniej zapłacze nad słabo wypieczonym tostem, a cały oddział zbiega się, aby go pocieszać i rozważać zakupienie nowego tostera. Tak, tak też się zdarza.

 Brakuje tu zdrowego rozsądku, wybiegania w przyszłość, jakie konsekwencje mogą mieć moje czyny. Dla większości praca to jest tylko przyjście i zrobienie swojego, nawet praca  z ludźmi, a o resztę nikt się nie martwi. I przede wszystkim dbanie o dobry wizerunek, swój i firmy, nawet jeżeli kompletnie nie pokrywa się to z rzeczywistością. Trzeba być zawsze miłym i cierpliwym wobec największych nawet dziwactw. Co jak co, ale bycie uprzejmym Anglicy mają chyba we krwi. Nawet kiedy kogoś wyzywają, słowo „sorry” pada tam tak często, jak przecinek.

Tylko czasem, jak jeszcze pracowałam w szpitalu, za niejedną zasłoniętą kotarą odbywało się czyjeś ciche konanie. Żadnego księdza, żadnych świadków. Tylko osoba i respirator. Chyba, że osoba sobie tego wyraźnie życzy, wtedy przychodzi ksiądz z kościoła anglikańskiego, którym jest kobieta. A jeśli osoba życzy sobie tego niewyraźnie, nikt nie wpadnie na to, że na ostatnie chwile życia potrzebuje koronki do Bożego Miłosierdzia. Jak umrze, zapakowuje się ją w sztywny worek i wywozi. Pielęgniarki sprzątają łóżko i za chwilę przywożą kolejnego „klienta”.

Nie wolno się modlić bez pytania, zwłaszcza jak jesteś katolikiem. Wszystkie inne wyznania są całkiem mile widziane. Znam historię pielęgniarki, która wyleciała z pracy za to, że zachęciła pacjentkę, za jej zgodą, do modlitwy, i ta razem z nią się pomodliła. I wszystko byłoby dobrze, tylko ktoś „życzliwy” z boku podpatrzył całą sytuację i podkablował. I kobieta straciła pracę. Nazwano to „abuse” – nadużycie. Tutaj w Anglii wszystko może być abuse, nawet modlitwa. Nie wolno komuś mówić, że Jezus cię może uleczyć. Uleczy cię tylko spojrzenie lekarza, który bez badania powie ci, co ci jest, błyskawicznie przepisze leki i życząc miłego dni,a odprawi cię z kartką z Wikipedii. Tak, tak to się robi po angielsku.