Polskie rodziny lepiej niż urzędy państwowe wiedzą, jak wydawać pieniądze na dzieci. To, co niektórzy określają rozdawnictwem, jest najsensowniejszą inwestycją w przyszłość.
O czym mówi się dziś w polskich domach? Nie tylko i nie przede wszystkim o Trybunale Konstytucyjnym czy mediach publicznych. Polaków elektryzuje coraz bliższa perspektywa startu programu 500 plus. Po ogłoszeniu 22 grudnia ub.r. rozpoczęcia konsultacji społecznych w tej sprawie tylko w ciągu jednego dnia na skrzynkę ministerialną wpłynęło 800 listów z konkretnymi pytaniami o szczegóły. O skali zainteresowania powszechnymi dodatkami rodzinnymi świadczy też fakt, że natychmiast pojawili się chętni, by na nich zarobić.
W mediach społecznościowych ukazała się np. nieprawdziwa informacja, że program… już wystartował i należy składać wnioski o 500 zł na dziecko. Pod nią podawany jest link do strony z wnioskiem, gdzie trzeba wpisać numer telefonu. Ministerstwo Rodziny, Pracy i Polityki Społecznej ostrzega, że jest to próba wyłudzenia pieniędzy. Program na pewno wystartuje, tyle że nie od stycznia, ale od kwietnia. I skorzysta z niego każda rodzina posiadająca przynajmniej dwoje dzieci, bez względu na dochody.
To nie jest pomoc socjalna
Najważniejszy projekt nowego rządu zdążył się już doczekać zagorzałych przeciwników. Ich argumenty są tylko na pozór racjonalne, a w rzeczywistości ideologiczne. Słychać to np. w wypowiedzi często goszczącego w mediach głównego analityka Xelion Piotra Kuczyńskiego: „Zapowiadany przez PiS program, przewidujący dodatki w wysokości 500 zł na drugie i kolejne dziecko, to ruch ryzykowny i bardzo kosztowny; to proste rozdawnictwo pieniędzy, za którym nic nie idzie. Lepiej byłoby te pieniądze wydać na żłobki, przedszkola i opiekę zdrowotną w szkołach”. Stwierdzenie, że mamy do czynienia z „prostym rozdawnictwem”, to liberalna demagogia, a teza o wyższości wydatków na żłobki od bezpośredniego wsparcia rodzin ma rodowód lewicowy i promuje biurokrację. Oba argumenty zwykle idą w parze, choć np. Jarosław Gowin kontestując inicjatywę w wewnętrznej opinii napisanej w ramach rządowych konsultacji, użył tylko pierwszego. W krytyce programu jednoczą się tak różni ludzie jak Janusz Korwin-Mikke i pisarz Wojciech Kuczok, który na pierwszej stronie „Gazety Wyborczej” stwierdził: „PiS do nieuków dotarł najkrótszą drogą – obiecując po pięć stów miesięcznie na nową flaszkę w nagrodę za osiągnięcia prokreacyjne”. Korwin-Mikke w podobnym tonie pytał (i odpowiadał): „W jakiej rodzinie urodzą się te dzieci? W rodzinach meneli, które dla 500 zł produkują dziecko”. Przeciwnicy programu 500 plus wśród polityków i ekonomistów to także często ludzie „małej wiary”, bo nie wierzą, że przyniesie on korzyści inne niż polityczne. Andrzej Arendarski, prezes Krajowej Izby Gospodarczej, jest na przykład przekonany, że PiS, by obniżyć koszt uzyskania politycznych korzyści, będzie robił wszystko, by ludzie nie sięgali po pieniądze, będzie „wprowadzał utrudnienia i stosował triki”. Tymczasem istotą tego programu jest właśnie powszechność. Bo to nie jest pomoc socjalna ani społeczna, lecz narzędzie polityki prorodzinnej.
Polskość się zwija
Już 20 na 28 krajów członkowskich UE stosuje powszechne pieniężne wsparcie rodzin bez weryfikowania progu dochodowego. – Nie chodzi tu o żadną dobroczynność państwa. Wszędzie w Europie wysokość świadczeń jest równa lub nieco niższa od średniej wysokości podatków pośrednich zapłaconych w związku z wychowaniem dziecka, stanowiąc ryczałtowy zwrot podatku, który trudno jest bez ponoszenia istotnych kosztów przeprowadzić w inny sposób – przekonuje Tymoteusz Zych, koordynator raportu „Jakiej polityki demograficznej potrzebuje Polska?”, przygotowanego przez Instytut na rzecz Kultury Prawnej „Ordo Iuris”. Podobnej argumentacji użył Paweł Szałamacha, minister finansów, przekonując, że „500 plus” ma nas bronić przed demograficzną katastrofą. – Polskę tną trzy ostrza ludnościowej gilotyny: zastraszająco mała liczba rodzących się dzieci, emigracja młodych ludzi oraz brak realistycznej i strategicznej polityki imigracyjnej – wylicza minister. – Polskość się zwija – ostrzega – a dotychczasowe elity polityczne nie potrafiły udzielić na ten problem właściwej odpowiedzi – dodaje. Odnosząc się do zarzutów o „rozdawnictwo”, minister finansów przypomina, że Polska według danych OECD jest i tak poniżej średniej, jeśli chodzi o wydatki na rodzinę (wynosi ona 2,55 proc. PKB, a w Polsce 1,7 proc. PKB). Koszt wprowadzenia programu, który miałby jakoby zrujnować finanse publiczne, jest szacowany docelowo na 23 mld zł rocznie, co stanowi zaledwie ok. 1,3 proc. polskiego PKB. – Traktujemy ten program jako inwestycję w przyszłość kraju, a nie koszt – przekonuje Szałamacha. Doświadczenia praktycznie wszystkich państw, które podobne wsparcie rodzin już wprowadziły, pokazują, że daje ono efekt w postaci wzrostu współczynnika dzietności.
Wyraź swoją opinię
napisz do redakcji:
gosc@gosc.plpodziel się