Reklama

    Nowy numer 12/2023 Archiwum

Jest jednak miłość

O filmie „Moje córki krowy”, odchodzeniu najbliższych i znaczeniu rodziny z reżyserką Kingą Dębską rozmawia Edward Kabiesz.

EDWARD KABIESZ: Nakręciła Pani film o sprawach niezwykle trudnych, o chorobie i umieraniu. Czy nie obawiała się Pani, że sposób przedstawienia tych wątków na ekranie wzbudzi kontrowersje? Mam na myśli znaczną dawkę humoru.

KINGA DĘBSKA: Tak naprawdę robiłam ten film, by samej sobie ulżyć w nieszczęściu. Jest on o tyle autobiograficzny, o ile próbowałam sobie poradzić z odchodzeniem moich rodziców. Od początku zakładałam, że nie chcę robić psychologicznego dramatu, martyrologii, nie chcę rozdzierać szat. Raczej chcę sobie pomóc. Zrozumieć śmierć i ją oswoić, a nie daleko od niej uciekać. Udomowić. Oczywiście była w tym pewna doza ryzyka, czy ten tragikomizm, rzadko spotykany w polskim kinie, odpowiednio w filmie zagrał. Udało się to dzięki wspaniałym aktorom i bardzo cierpliwemu montażyście, który siedział ze mną prawie pół roku nad montażem. To była kwestia zachowania odpowiednich proporcji pomiędzy dramatem a humorem. Część dialogów spisywałam z tego, co mówił mój tata, chory na to samo co bohater grany przez Mariana Dziędziela. Wiedziałam, że nie jestem w stanie sama budować takich zdań. Tytułowe „krowy” to słowa mojego taty.

Kiedy zmarli Pani rodzice?

Mama trzy, a tata dwa lata temu, czyli nie tak dawno.

Prowadziła Pani notatki w czasie choroby ojca?

Zaczęło się od dziennika. Kiedy mama leżała w śpiączce, prowadziłam dla siebie taki dziennik. Spisywałam w nim rzeczy, których nie byłam w stanie ogarnąć. W Centrum Onkologii, gdzie leżała mama, jest oddział psychoonkologii. Psychologowie i psychiatrzy pomagają tam pacjentom i ich rodzinom psychicznie poradzić sobie z chorobą. Ludzie stosunkowo mało korzystają z tej pomocy. Trafiłam na młodą panią psycholog, która powiedziała mi, że skoro jestem scenarzystką i reżyserką, to powinnam pisać. Zaczęłam od notatek tylko dla siebie. Pierwszej wersji scenariusza przez parę miesięcy nikomu nie pokazywałam, bo wydawało mi się to zbyt osobiste. Ale już wtedy czułam, że chcę zrobić ten film, że to ma być moja „terapia”.

Czyli wątki dotyczące choroby, które oglądamy w filmie, zostały zainspirowane osobistymi przeżyciami, podobnie jak ekscentryczny i tajemniczy tytuł.

Tak. Początkowo dystrybutor nie chciał się zgodzić na „Moje córki krowy”. Usłyszałam: „Kto pójdzie na film z krową w tytule?”. W wersji roboczej funkcjonował pod tytułem „Moja siostra”. Cieszę się, że dystrybutor ostatecznie przystał na mój tytuł. Wydaje mi się, że zdziwienie, jakie budzi sam tytuł, dobrze oddaje ducha filmu. Jeżeli chodzi o wątek choroby matki i ojca, są to rzeczy, które zdarzyły się w moim życiu. Natomiast cała reszta to w dużej mierze fikcja. Agata Kulesza, Gabriela Muskała i ja naturalnie wkładałyśmy w film własne przeżycia czy emocje. Każda z nas ma siostrę i dobrze wiemy, jak wyglądają siostrzane konflikty.

Bohaterem tego filmu jest cała rodzina, i to, co we współczesnym kinie stanowi ewenement, niepatologiczna.

Ta rodzina jest przedstawiona trochę w krzywym zwierciadle. Ale pod wzajemnymi kłótniami i nieporozumieniami jest jednak miłość. Oni mimo wszystkich pretensji bardzo się kochają i wiedzą, że mogą na siebie liczyć. A na wierzchu oczywiście są traumy, problemy, niesprawiedliwości dziejowe, tak jak często bywa w rodzinie. Chciałam stworzyć obraz prawdziwej rodziny, chociaż troszkę zagęściłam rzeczywistość.

Czy uważa Pani, że śmierć i choroba potrafią scalić rodzinę?

Myślę, że jeżeli mamy trochę szczęścia i jeśli jest miłość, to istnieje taka możliwość. Tak zdarzyło się w mojej rodzinie. Jesteśmy teraz z siostrą niezwykle blisko. Bardzo się kochamy i tak naprawdę odnalazłyśmy siebie dopiero po śmierci rodziców. Wydaje mi się, że dorastamy wtedy, kiedy tracimy punkt odniesienia, jakim są dla nas rodzice.

Czy w tej sytuacji wiara miała dla Pani jakieś znaczenie?

Jestem osobą wierzącą, ale w sytuacjach krańcowych obrażałam się na Pana Boga. Dlaczego ja, dlaczego mnie to dotknęło – takie standardowe myślenie. Rodzina przedstawiona w filmie jest polską katolicką rodziną, może nie bardzo przykładną, ale prawdziwą. Wielu ludzi żyje w ten sposób, że gdy trwoga, to do Boga.

Z pewnością wartość filmu podnoszą kreacje aktorskie. Agata Kulesza, Gabriela Muskała i Marian Dziędziel, który miał do zagrania niesamowicie trudną rolę chorego ojca.

Sam Marian uważa, że jest to być może najlepsza rola w jego karierze. Głęboko przygotowywał się do tego filmu, spotykał się ze specjalistami, z chorymi na guza mózgu. To było także trudne w realizacji, bo film przecież nie jest kręcony chronologicznie. Rano Marian musiał grać człowieka zdrowego, a po południu poważnie chorego. Poza tym on też ma córki, więc dodał do tej roli życiową mądrość, ciepło i akceptację ludzkich niedoskonałości.

Wydaje Pani również książkę. Czy jest to zapis scenariusza filmu?

Nie. To jest przedsięwzięcie literackie. Jestem pełna niepokoju, bo to mój debiut literacki. Zaproponował mi to Świat Książki, a wraz z redaktorką wymyśliłyśmy, że będzie to dziennik dwóch sióstr, Kasi i Marty, które opisują to, co czują. Wewnętrzne dramaty, swoje niepokoje, wątpliwości. Ta książka jest bardziej wewnętrzna niż film, ale starałam się w niej zachować tego samego ducha co w filmie, tę samą energię i pozytywny stosunek do życia.

Nad czym Pani teraz pracuje?

Nad kilkoma scenariuszami. Jeden z nich to film antykorporacyjny, duży projekt. Drugi to obraz o alkoholiczce, a trzeci to temat historyczny, który napisałam kilka lat temu. Chodzi o ekranizację powieści „Zapiski oficera Armii Czerwonej” Sergiusza Piaseckiego, która analizuje mentalność homo sovieticusa. To miał być mój drugi film fabularny po „Helu”, moim debiucie, ale się nie udało, bo nie dostaliśmy dotacji z PISF-u.

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

Wyraź swoją opinię

napisz do redakcji:

gosc@gosc.pl

podziel się

Reklama

Zapisane na później

Pobieranie listy