Reklama

    Nowy numer 13/2023 Archiwum

Na ostrzu skalpela

– Poznaje mnie pan? – doktor Korszyński spojrzał na pacjenta leżącego na stole operacyjnym. Swego oprawcę, oficera śledczego NKWD. Tego samego, który zapowiadał: „Zgnoję cię, mogę zrobić z tobą wszystko”. – Poznaję – usłyszał. – Dlatego zdecydowałem się na operację właśnie u pana… Ludzie, którym opowiadałem tę historię, nie mogli uwierzyć, że zdarzyła się naprawdę.

Zniszczymy cię. Możemy zrobić z tobą wszystko – syknął z szyderstwem pułkownik NKWD. – Mechanizm jest prosty: przyznasz się, to cię wypuścimy. Jeśli się nie przyznasz, zginiesz. Słyszysz? – To nie od was zależy – odparł spokojnie Iwan Korszyński. – Nie od nas? A od kogo? – Od Boga – Jak mam to rozumieć? – przesłuchujący prychnął z drwiną. – Zrobicie tak, jak On wam podpowie. – Towarzyszu pułkowniku. To fanatyk – rzucił krótko śledczy Zudow. – Do największej furii Korszyński doprowadzał jednak innego śledczego: Hawryłowa – opowiada w swej porażającej książce „Ludzie z doliny śmierci” Grzegorz Górny. – Słyszał od niego często: „Nawet jeśli nie uda się nam zebrać dowodów, to i tak naskrobię ci win na 25 lat. I wtedy poślemy cię do takiego miejsca, z którego się już nie wychodzi”. Jak pokazało życie, nie blefował.

Żywy stąd nie wyjdzie nikt

Młodziutki student medycyny na uniwersytecie w Użhorodzie (miasto pogranicza, historyczna stolica Rusi Zakarpackiej, tygiel kultur, w którym przez wieki mieszały się języki ukraiński, węgierski, rosyjski, jidysz i niemiecki) nie darzył komunistów sympatią. Nie krył się z tym. To wystarczyło, by jesienią 1948 roku aparatczycy NKWD dorwali go w czasie akademickich zajęć i zawlekli na salę przesłuchań. Proces od początku do końca był sfabrykowany. Typowa stalinowska pokazówka. Podstawieni fałszywi świadkowie, wyssane z palca oskarżenia, ustalone zawczasu rozstrzygnięcie. Wyrok? Dwadzieścia lat łagru. Czyli pewna śmierć.

Iwan Korszyński wylądował w północnym Kazachstanie. W potężnym Łagrze Karagandzkim, który Sołżenicyn nazwał bez owijania w bawełnę „doliną śmierci”. Został założony w latach 30. ubiegłego wieku. Obejmował teren wielkości dzisiejszej Francji i stał się jednym z ważniejszych elementów sowieckiego systemu represji i podstawowych obozów GUŁagu. Zimą temperatury spadały do – 40ºC, latem pokazywały tę samą liczbę na plusie. W 1949 roku zesłano doń aż 66 tys. ludzi. W Spassku skierowano Korszyńskiego do nieludzkiej pracy w kamieniołomie. Był wycieńczony, harował ponad siły, całe dnie nie widział często zwykłej kromki chleba. Nic dziwnego, że w końcu doszło do tego, że nie potrafił utrzymać w dłoni kilofa. Padał ze zmęczenia. Skierowano go do łagrowego lazaretu okrzykniętego powszechnie „umieralnią”. Nikt nie dawał mu szans na przeżycie. I wówczas przyśnił mu się sen.

Dwie kruche istotki

Iwan zaczął tonąć. Dokoła rozciągał się bezbrzeżny, złowrogi ocean. Po horyzont szalały fale. Nagle tonący dostrzegł wyspę. Zdobył się na ponadludzki wysiłek i ostatkiem sil dopłynął do lądu. Wyspa była niezwykle stroma, przypominała kształtem piramidę. Korszyński próbował wdrapać się na szczyt. Bezskutecznie. W chwili ostatecznego wysiłku, gdy mdlejące ze zmęczenia ręce odmówiły posłuszeństwa i lada chwila rozbitek miał runąć w dół, nagle ktoś mocno chwycił go za dłoń. Nieznajomy starzec z długą brodą pozwolił wygramolić się Iwanowi na brzeg. Korszyński zasnął wyczerpany. Zbudził go głośny płacz. Szloch dziecka. Wstał i zaczął się rozglądać. I wówczas spostrzegł biały tobołek, niewielkie zawiniątko. Rozwinął płótna i zdumiony zauważył dwie krzyczące w wniebogłosy maleńkie istotki. Bliźniaczki. Gdy obudził się, czuł wyraźnie jedno: przeżyje… Nieprawdopodobny sen. Jak pokazało życie – proroczy. Po kilkudziesięciu latach od tego zdarzenia rozmawiam z... jedną z bliźniaczek. Angelika Korszyńska-Górny jest żoną Grzegorza Górnego (poznali się, gdy młody dziennikarz wyjechał na staż na Ukrainę). – Czujesz się wyśniona? Masz świadomość, że wraz z siostrą „spadłyście z nieba”? – pytam córkę Iwana Korszyńskiego. – Tak – odpowiada obdarzona niezwykłym głosem wokalistka 2Tm 2,3. – Naprawdę czuję, że jestem wyśniona. Zresztą gdy w 1970 roku mój tata wszedł na salę porodową i zobaczył, że w zawiniątku leżą maleńkie bliźniaczki (nie wiedział tego wcześniej. To nie były czasy USG!)… zaniemówił z wrażenia. W śnie widział przecież dwie słabiutkie, kruche istotki, a my z siostrą urodziłyśmy się jako wcześniaczki.

« 1 2 3 »
oceń artykuł Pobieranie..

Wyraź swoją opinię

napisz do redakcji:

gosc@gosc.pl

podziel się

Reklama

Zapisane na później

Pobieranie listy