Pogłoski o śmierci Boga okazały się mocno przesadzone – mówi Willie Robertson w filmie „Bóg nie umarł”, jednym z największych ubiegłorocznych hitów USA.
Natomiast pogłoski, że chrześcijańskie kino wychodzi z przypisanego mu filmowego getta, nie mijają się z prawdą. Przynajmniej w USA. Dowodzi tego powodzenie filmów o tematyce religijnej, które w ubiegłym roku weszły na amerykańskie ekrany, czego przykładem chociażby „Syn Boży”, „Niebo istnieje... naprawdę” czy „Bóg nie umarł” Harolda Cronka. Sukces komercyjny tego ostatniego filmu, który właśnie wszedł na nasze ekrany, porównać można pod pewnym względem z sukcesem „Pasji” Mela Gibsona, chociaż pod względem artystycznym dzieli je niebo i ziemia.
Bogiem jest zysk
Dystrybutorzy w USA i na całym świecie nie zajmują się ewangelizacją, raczej wprost przeciwnie. Tu bogiem jest zysk. W przypadku filmu Cronka okazał się wprost niebywały. Być może w liczbach bezwzględnych nie jest to aż tak widoczne, bo np. „Pasja” zarobiła na całym świecie ponad 600 mln dolarów, a „Bóg nie umarł” „tylko” 62. „Pasja” była jednak superprodukcją o budżecie 30 mln dolarów, a „Bóg nie umarł” skromnym kameralnym filmem, który kosztował około 2 milionów. Marzeniem każdego filmowego producenta jest, by film przynajmniej pokrył koszty jego produkcji. „Bóg nie umarł” zarobił 30-krotnie więcej niż wyniósł jego budżet, co wydaje się wynikiem wprost nieprawdopodobnym.
Przebił w tym względzie wystawne hollywoodzkie superprodukcje, które często z trudem odzyskują środki wyłożone na ich realizację. Dla producenta, Pure Flix Entertainment, realizującego filmy o tematyce religijnej i familijnej, to największy sukces w historii firmy. To ważne, bo studio może przeznaczyć zyski na kolejne chrześcijańskie produkcje. Film Cronka jest ekranizacją powieści Rice’a Broocksa pod tym samym tytułem, wydanej w 2013 roku. Jego pierwszoplanowym bohaterem jest Josh, który właśnie rozpoczyna studia na uniwersytecie. Do zaliczenia semestru konieczne jest również uczestniczenie w wybranych zajęciach fakultatywnych. Josh, mimo ostrzeżeń kolegów, wybiera zajęcia z filozofii prowadzone przez profesora Radissona. Jak się okazuje, ostrzeżenia nie były bezpodstawne. Już na wstępie profesor, zdeklarowany ateista, każe studentom napisać na kartce zdanie „Bóg umarł”. Kto nie podpisze się pod zaczerpniętą z Nietzschego sentencją musi zrezygnować i przenieść się na inne zajęcia. Cała grupa, z wyjątkiem Josha, bez oporów wypełnia polecenie Radissona. Dodatkowy plus otrzymują studenci, którzy już z własnej woli napisali słowo Bóg z małej litery. Josh stara się wytłumaczyć profesorowi, że jako chrześcijanin nie może podpisać się pod taką deklaracją. Zaskoczony jego postawą profesor każe mu zrezygnować lub pod koniec semestru na trzech kolejnych zajęciach dowieść, że Bóg nie umarł.
Przekonany o własnej nieomylności jest pewien, że student pierwszego roku nie poradzi sobie z takim wyzwaniem. Josh zgadza się, ale wkrótce i w nim rodzą się wątpliwości, czy jest w stanie udowodnić, że Nietzsche się mylił. Dziwić może fakt, że Josh w obronie swoich przekonań pozostaje samotny, a jego koledzy z grupy zachowują się całkowicie biernie. Nie wspierają go rodzice ani narzeczona. Być może jest to nawiązanie do Biblii, gdzie w obliczu wyzwań wielu proroków doznało podobnej samotności. Ich jednym sojusznikiem był Bóg. Fascynujący pojedynek na argumenty między studentem a profesorem to najważniejszy wątek filmu. W czasie dysputy padają wielkie nazwiska słynnych filozofów, fizyków i biologów. Okazuje się jednak, że akademicka dysputa wcale nie musi nużyć widza. To najciekawsze, niezwykle emocjonujące sceny, tym bardziej że w centrum debaty znalazł się problem istnienia Boga. Czy można, posługując się dowodami naukowymi, potwierdzić lub zaprzeczyć Jego istnieniu? Kto i w jaki sposób odniesie w tym pojedynku zwycięstwo? O tym możemy się przekonać, idąc do kina. Jednym z celów, jakie założyli sobie producenci, było uświadomienie widzom istnienia coraz bardziej popularnego w amerykańskich szkołach oraz uczelniach wyższych ruchu anty-teistycznego. Film znakomicie wypełnia to zadanie. Jest także wezwaniem do bronienia swojej wiary i do szerzenia słów Ewangelii bez względu na okoliczności.
Efekt świecących oczu
Ważną rolę w filmie pełnią wątki poboczne. Początkowo nie do końca zdajemy sobie sprawę, czemu służą. Ich znaczenie wyjaśnia się dopiero z czasem. Jednym z nich jest rzadko podejmowany we współczesnej kinematografii, mało poprawny politycznie wątek tolerancji, czy raczej nietolerancji w relacjach między wyznawcami chrześcijaństwa a muzułmanami. Strach o oskarżenie o islamofobię czy rasizm robią swoje. Twórcy filmu podjęli ten właśnie wątek, nie obawiając się podobnych oskarżeń. Jego bohaterką jest Ayisha, muzułmańska studentka, którą bardzo interesuje to, co słyszy o Jezusie. Ayisha dorastała w tradycyjnej rodzinie muzułmańskiej, ojciec codziennie podwozi ją pod campus, pilnując, by szła na zajęcia, szczelnie zasłaniając twarz. Kiedy tylko ojciec znika z horyzontu, dziewczyna natychmiast zdejmuje nikab.
Brat dziewczyny odkrywa jej sekret. Ayisha zaczyna żyć w strachu, że o całej sprawie dowie się ich ojciec. W końcu prawda wychodzi na jaw, a Ayisha doświadcza tego, czego inni muzułmanie w podobnych okolicznościach. Reżyser udowodnił, że wzbudzający emocje wątek przedstawić można wyraziście, a jednocześnie delikatnie. W wielu krytycznych wypowiedziach na temat filmu pojawiają się sugestie, że w bezpardonowy sposób atakuje on ateistów. Dotyczy to szczególnie postaci profesora Radissona, bo jego współpracownicy czy koledzy z uniwersytetu zwykle milczą i tylko potakują jego słowom. Jeden z krytyków porównał nawet sposób przedstawienia postaci profesora do tego, jak w niemieckich filmach z czasów nazizmu przedstawiano Żydów. „Brakuje tylko efektu świecących czerwonych oczu” – można przeczytać w branżowym magazynie „Variety”. W filmie profesor rzeczywiście przedstawiony jest jako zdeklarowany, fanatyczny i jednocześnie agresywny ateista.
Ale trudno dopatrzeć się w tym nienawiści. Jego antagonista go nie osądza ani nie obrzuca wyzwiskami. Podejmuje z nim dyskusję, w czasie której obaj mogą przedstawić swoje argumenty. Z kolei Mark, biznesman i partner Amy, przebojowej dziennikarki, to wyprany z emocji człowiek, dla którego bogiem jest sukces. Sukces oznacza możliwość zarabiania coraz większych pieniędzy. Oczywiście jego postać odpycha, ale i w jego życiu w pewnym momencie znajdzie się czas na refleksję. „Czasami diabeł pozwala ludziom wieść życie wolne od kłopotów, bo nie chce, by zwrócili się do Boga. Twój grzech jest jak więzienna cela, ale miła i przyjemna, a Tobie się wydaje, że nie ma potrzeby z niej wychodzić.
Drzwi są szeroko otwarte, aż pewnego dnia czas się skończy i drzwi celi zamkną się z hukiem. I nagle... będzie za późno”. Ta ważna, skierowana właśnie do niego, wypowiedź jednej z drugoplanowych postaci filmu, mogłaby służyć za jego przesłanie. „Bóg nie umarł” nie jest dziełem wolnym od potknięć, daleko mu do doskonałości. Ale jest jednym z tych filmów, który od początku do końca ogląda się na jednym oddechu. W sposób prosty, może czasem naiwny, mówi o sprawach najważniejszych. Z pewnością czas spędzony w kinie wraz z całą rodziną nie będzie czasem straconym.• Bóg nie umarł, reż. Harold Conker, wyk.: Kevin Sorbo, Shane Harper, David A.R. White, Dean Cain, 2014
Dziennikarz działu „Kultura”
W latach 1991 – 2004 prezes Śląskiego Towarzystwa Filmowego, współorganizator wielu przeglądów i imprez filmowych, współautor bestsellerowej Światowej Encyklopedii Filmu Religijnego wydanej przez wydawnictwo Biały Kruk. Jego obszar specjalizacji to film, szeroko pojęta kultura, historia, tematyka społeczno-polityczna.
Kontakt:
edward.kabiesz@gosc.pl
Więcej artykułów Edwarda Kabiesza