O tangu ze Stanisławem Markowskim, fotografem i kompozytorem, rozmawia Jacek Stankiewicz
Dziś Argentyńczycy mają swojego papieża.
I może teraz taksówkarze wożą obrazki Franciszka.
Pojechał Pan do Buenos Aires fotografować tango?
Nie tylko do Buenos Aires. Przez pół roku objechałem świat, fotografując tango. Byłem m.in. w Berlinie, Paryżu, Moskwie, Montevideo, San Francisco i Nowym Jorku. Przywiozłem kilkanaście tysięcy zdjęć. Zacząłem od festiwalu w Lizbonie, a później w Sitges pod Barceloną, gdzie na plaży tańczy się tango. Sfotografowałem starszego adwokata z Lizbony, podobnego do Salvadora Dalego, do którego młode dziewczyny ustawiały się w kolejce. Bo w tangu wiek nie odgrywa roli. Na parkiecie przeciskałem się z aparatem między parami. A gdy czułem się zmęczony, siadałem przy stoliku, piłem wino i zbierałem odwagę, by porwać do tańca Argentynkę. Tańczyłem, choć Argentynki to charakterne kobiety i do tego świetnie tańczące.
Sfotografował Pan 93-letniego Gabriela Clausiego.
Cudowny człowiek, który skomponował ponad pięćset tang, często pod pseudonim Chula. Podarował mi sporo nut i płyt, na których zarejestrował Chopina, Beethovena, Mozarta, grając na bandoneonie, bardzo świszczącym instrumencie. Po śmierci żony mieszkał samotnie na przedmieściu w małym skromnym domku, z dwunastoma kotami. Widać, że powodzenie muzyki nie przyniosło mu sukcesu finansowego. Wspaniały, cudowny, wierzący człowiek. Gabriel Clausi miał z siedem bandoneonów – w większości były to dary narodu argentyńskiego. Jeden z nich wysadzany był brylantami i wykładany masą perłową. Wszystkie komuś podarował. Zmarł w 2010 r. Jest teraz czczony w Buenos Aires niczym święty.
Dużo zdjęć przedstawia tańczących na ulicy.
Bo w Buenos Aires często tańczy się na ulicach. W innych miastach też fotografowałem tancerzy na ulicach. Na przykład w Paryżu, w dzielnicy łacińskiej, trafiłem na knajpkę o nazwie „Milonga”. Przyszedłem, usiadłem, zamówiłem wino i obserwowałem. Nagle przyszła dziewczyna, szczupła, młoda, w sukience w grochy usiadła i czekała. Po półgodzinie pojawił się Japończyk, poprosił ją do tańca. Jak oni doskonale tańczyli! Byłem nimi zauroczony. Fotografowałem, a potem umówiłem się, by następnego dnia zrobić im zdjęcia na Montmartrze. Zamówiłem taksówkę z głośnikami i oni zatańczyli. Okazało się, że wcześniej, przed spotkaniem w „Milondze” się nie znali. Ona stewardessa, on pracownik służb specjalnych z zakresu filozofii sztuk walki. Rozmawiamy o tangu i nagle on do niej mówi: „Zmęczony jestem moją pracą. Zapraszam cię na pół roku do Buenos Aires. Jedź ze mną”.
Pojechała?
Nie wiem. Ale takich historii miałem sporo. Mogłaby z tego powstać książka.
Powstanie?
Na razie chcę opublikować zdjęcia. Powstało wiele publikacji na świecie, ale nikt z aparatem nie objechał tylu miast i nie sfotografował tanga jako zjawiska socjologicznego, niezależnego od narodowości i szerokości geograficznej. Mam już wstęp napisany przez niezwykłego znawcę tanga Nardo Zalko. Marzy mi się, aby do tego albumu została dołączona płyta.
Tego album trzeba będzie słuchać?
A jak tu opowiadać o tangu bez muzyki?
Wyraź swoją opinię
napisz do redakcji:
gosc@gosc.plpodziel się