Słowo jest zbyt cenne, by zachować je dla siebie. Jeśli nie będzie głoszone, wtedy będą musiały wołać kamienie.
Podchodzi po raz trzydziesty, potem czterdziesty, i jeszcze później sześćdziesiąty i wyjaśnia: – Zaczyna się od tego miejsca, kończy na tym – wskazuje w tekście. Cierpliwy, oddany sprawie, przejęty – przez dziewięć godzin 25 kwietnia. Potem siada w pierwszej ławce i śledzi tekst. On jeden wysłuchał wszystkich fragmentów, on jeden tego dnia przypomniał sobie tekst Dobrej Nowiny w relacji Marka, Łukasza i Jana. Słuchał i cieszył się, że wiara rośnie, bo ona rodzi się ze słuchania i dzięki niemu się rozwija. – Jeśli oczywiście mamy tyle pokory, żeby być posłusznym Słowu – zastrzega ks. Marcin Gęsikowski.
Goście i tak przyszli
Kiedy rok temu zapraszał lokalnych VIP-ów do publicznego czytania Pisma Świętego, spotkał się z życzliwym przyjęciem. Przyszli, przeczytali, zrobiono im zdjęcie. Byli przejęci, gratulowali pomysłu. W tym roku miało być podobnie. Przyjęli zaproszenie – nie przyszli. Każdy oczywiście miał ważny powód. Zupełnie jak goście z przypowieści Jezusa: byli zaproszeni na ucztę – zatrzymały ich ważniejsze sprawy. „Uczta jest wprawdzie gotowa, ale zaproszeni nie okazali się jej godni. Wyjdźcie więc na rozstaje dróg i kogokolwiek spotkacie, zaproście na ucztę” – podsumowuje ewangelijny król-gospodarz.
– Słudzy wyszli i sprowadzili wszystkich, których spotkali na drodze, zarówno złych, jak i dobrych. I sala weselna zapełniła się gośćmi – dopowiada ks. Marcin. – To podpowiedź i dla mnie, jak za rok przygotować trzeci Świdnicki Maraton Biblijny. Wobec nieobecności innych tym bardziej cenię sobie tych, którzy przyszli: pan Fiłonowicz ze Straży Miejskiej, harcmistrz Pamuła, ks. Pytel, luterański proboszcz czy nasi biskupi. Nie zawiedli przedstawiciele mediów: panie Odachowska i Szymkiewicz oraz pan Jadach.
Słowo jak miecz
– Zawsze zastanawiałam się, jak to jest stanąć w kościele i przeczytać Biblię – mówi Małgosia Grabowska, licealistka, inna zaproszona, która przyszła na ucztę. – Przekonałam się. Miałam tremę, to jasne, ale w miarę czytania ważniejsze stawało się Słowo, żeby wybrzmiało, żeby je uszanować. Gdyby nie matura w przyszłym roku, to bym chętnie wróciła na maraton. – Jestem lektorem, dlatego to nie było dla mnie nic nowego – mówi Bartek Sienkiewicz. – Kiedy katecheta szukał chętnych do czytania, zgłosiłem się, bo ministranckie sumienie nie pozwalało inaczej. Nowe za to było to, że czytałem słowo Boże wobec swoich kolegów. – Emocje, jakie towarzyszą komuś, kto publicznie odczytuje święty tekst, trudno porównać z czymś innym – zaczyna Robert Kaśków, dyrektor liceum. – Gdy usłyszałem, jak mój głos rezonuje w świątyni, od razu udzielił mi się klimat dostojeństwa i podniosłości chwili. Zwolniłem tempo, zwróciłem uwagę na treść. Historia kobiety cierpiącej na krwotok wzbudziła we mnie akt ufności wobec Jezusa, Tego, który jest większy od moich słabości, nawet jeśli borykam się z nimi od lat. – Jestem wszędzie, gdzie trzeba głosić Dobra Nowinę. Świat jej naprawdę potrzebuje, dlatego byłam dumna z tego, że wybrano mnie do czytania Pisma Świętego – zapewnia Bogumiła Krajeńska. – W ogóle to miło, że w maratonie-sztafecie znalazło się miejsce nie tylko dla młodych, ale i dla nas, starszych, żeby nie powiedzieć starych. Myślę jednak, że ze światłem Słowa trzeba wyjść na ulice i place.
Kwiatki, kawa, spacer
Świątynia – naturalne miejsce dla przepowiadania Ewangelii. Dostępne dla wszystkich, jednak goszczące jedynie dwadzieścia kilka procent mieszkańców miasta – niedzielnych katolików. Główny nurt życia płynie obok. Niby blisko, tuż za progiem, ale dostatecznie daleko, żeby przechodnie nie mogli usłyszeć Dobrej Nowiny. Osiemdziesiąt procent żyje poza blaskiem światłem Słowa. Jezus bywał w świątyni, ale przede wszystkim bywał wszędzie indziej – tam, gdzie byli ludzie. Rynek – sklepy, kawiarnie, kwiaciarnie, banki – to symboliczne miejsce życia świata. Dzisiaj, choć jego rolę pełnią centra i galerie handlowe, wciąż pozostaje sercem miasta. Tutaj krzyżują się drogi zwykłych turystów, emerytów zajmujących ulubione miejsce na ławeczce, młodych szukających najkrótszej drogi ze szkoły na dworzec autobusowy i ich zapracowanych rodziców, wciąż pędzących, załatwiających sprawy i spotykających się służbowo. Przejście jednej długości wzdłuż pierzei rynku zajmuje dwie, trzy minuty. To wystarczy, żeby usłyszeć całą przypowieść o zagubionej owcy, finał powrotu marnotrawnego syna, osiem błogosławieństw albo opis cudu uzdrowienia ślepego. Dwie, trzy minuty – tyle trwa relacja o Męce Chrystusa i o wizycie kobiet w ogrodzie Grobu Pańskiego. Dwie, trzy minuty, które nie raz w historii świata zmieniły życie konkretnego człowieka, to znaczy w konsekwencji rodzin, wspólnot, społeczności, a nawet państw. Dwie, trzy minuty – na rynku, wobec Słowa.
Wyraź swoją opinię
napisz do redakcji:
gosc@gosc.plpodziel się