– Widzę tych, których udało mi się uratować. I ludzkie zwłoki. Minęło już tyle czasu, a ja wciąż nie potrafię zapomnieć – mówi Jerzy Petryczko, strażak.
Profesor Bronisław Rocławski już nie spał. Usłyszał potężny wybuch. Zobaczył pękające ściany. Jego mieszkanie uniosło się kilka centymetrów do góry, po czym zaczęło spadać w dół. – Jako polonista przeczytałem w życiu wiele książek. Podobnego opisu w żadnej nigdy nie znalazłem – przyznaje. Izabela M. wyłączyła z kontaktu wideo, wzięła je pod pachę i wyszła na zrujnowaną klatkę schodową. Jako przedostatnia wydostała się na zewnątrz. Do dzisiaj nie rozumie, dlaczego zabrała akurat wideo. Urszula Mazur wyskoczyła z łóżka i podeszła do okna. „Budynek się zmniejszył?” – pomyślała. Wzięła rękawiczki, których nigdy nie używała. Zostawiła obrączkę. – Byłam w szoku – wspomina po latach. – Świat na moment się zatrzymał – mówi Anna B. Wdepnęła w rozbite szkło leżące na podłodze. Mocno krwawiła. Razem z dwójką malutkich dzieci zjechała w dół przy pomocy podnośnika, ewakuowana przez strażaków. Karetka pogotowia od razu zabrała ją do szpitala. Po drodze pomyślała: „Boże, kto wziął ode mnie moje córeczki?”.
Ale to nie był film...
17 kwietnia 1995 r. Poniedziałek Wielkanocny. Zbliżała się godz. 5.50, gdy wieżowcem przy al. Wojska Polskiego 39 w Gdańsku wstrząsnęła potężna eksplozja. Całkowicie zapadły się 3 dolne kondygnacje. Mieszkańcy drugiego piętra znaleźli się na parterze. Po kilkunastu minutach na miejscu wypadku pojawiła się straż pożarna. W pewnym momencie do Jerzego Petryczki podeszła przerażona kobieta i poprosiła o ratunek dla syna leżącego pod gruzami. – To był osiemnastolatek. Pomyślałem: „Szkoda, żeby chłop nie zdążył nacieszyć się dorosłością” – wspomina po latach strażak. – Przedostałem się do niego przez szczelinę mniejszą niż pół metra. Nie wziąłem ze sobą hełmu i aparatu ochrony dróg oddechowych, bo bym się nie zmieścił – tłumaczy.
Wszędzie było pełno szkła, ulatniał się gaz. Petryczko zaczął się dusić. – Nie było odwrotu. Po kilkunastu minutach zauważyłem leżącego na tapczanie chłopaka przygniecionego stropem – opowiada i dodaje, że podobne akcje widział wcześniej tylko w hollywoodzkich produkcjach. A to nie był film. – Za pomocą poduszek pneumatycznych wyswobodziłem go – relacjonuje. Po kilku minutach w miejscu, gdzie leżał nastolatek, wybuchł pożar. Strażakowi udało się jeszcze wyciągnąć spod gruzów młode małżeństwo i ich dwuletniego syna. Część osób mieszkających na wyższych piętrach samodzielnie opuściła wieżowiec przez okna klatki schodowej. Pozostałych ewakuowano w specjalnych koszach umieszczonych na podnośnikach. – Jedna starsza pani odmawiała współpracy. Mówiła, że nie wyjdzie do ludzi w samej piżamie. Pozwoliliśmy jej się przebrać – opowiada Petryczko.
Pomogli Polacy
Chwiejący się blok wysadzono w powietrze dzień później. Mieszkańcy stracili dobytek życia. Przepadł także doktorat Hanny Mazur, dzisiaj profesor chemii. Najbardziej bolała utrata rodzinnych pamiątek i zdjęć. – W stosie rzeczy odnalezionych między gruzami zauważyłam swój łańcuch choinkowy. Mam go po dziś dzień i wieszam każdego roku na Boże Narodzenie – przyznaje Anna B. Wielu załamywało się psychicznie. – U mamy pojawiły się nadczynność tarczycy i depresja. Minęło wiele czasu, nim wróciła do siebie – opowiada Hanna Mazur. – To wiara pozwoliła mi przetrwać – podkreśla Urszula Mazur. Tułali się przez 2 lata. Większość trafiła do hotelowca w Nowym Porcie, część do lokali zastępczych, pozostałych przygarnęli krewni. Ich dramat poruszył Polaków, którzy poprzez liczne akcje charytatywne wspierali finansowo mieszkańców zburzonego wieżowca. Pomocną dłoń wyciągnęły również państwo, miasto Gdańsk, liczne organizacje i prywatne firmy.
Bez wiary bym zwariowała
Jednak, jak zgodnie przyznają, utrata dachu nad głową była niczym w porównaniu ze śmiercią sąsiadów. – Bardzo to przeżyliśmy. Znaliśmy się od lat, mijaliśmy w drodze do sklepu, kościoła. W wybuchu zginęło ukochane przez nas małżeństwo Paszkowskich oraz niezwykle sympatyczna pani Małgosia. Tego feralnego dnia szli akurat na poranną Mszę św. – opowiada łamiącym się głosem Izabela M. Ocaleni mieszkańcy zbliżyli się do siebie. – Byliśmy jak rodzina – przyznaje pani Anna. – Pomagaliśmy sobie – dodaje Urszula Mazur. Wspólnie doprowadzili do tego, że po dwóch latach w miejscu tragedii stanął nowy budynek. Na skutek wybuchu zginęły 22 osoby. W tym także jeden z lokatorów, który – jak ustaliła prokuratura – celowo uszkodził instalację gazową. Wszyscy mówią, że był schizofrenikiem.
– Niech ten dramat będzie lekcją dla polskiego społeczeństwa, które musi poważnie, a nie lekceważąco podchodzić do osób z zaburzeniami psychicznymi – uważa prof. Rocławski. Każdą rocznicę tragedii sąsiedzi i ludzie biorący udział w akcji ratunkowej przeżywają na nowo. – Po wybuchu uwierzyłam, że Bóg naprawdę jest. Dziękowałam Mu, że pozwolił mnie i mojej rodzinie przeżyć. Modliłam się także za tych, którzy zginęli. Bez wiary bym zwariowała – przyznaje Anna B. – Trauma jest i pewnie zostanie. Nawet najlepszy psycholog mnie z niej nie wyleczy – mówi Petryczko. – Chciałbym spotkać się z ludźmi, którym pomogłem wyjść spod gruzu. Zapytać, co u nich. Pogadać. Wie pan, tak na luzie.
Wyraź swoją opinię
napisz do redakcji:
gosc@gosc.plpodziel się