Nowy numer 11/2024 Archiwum

Nazywam się Bóg. Pan Bóg.

Tak chciał się przedstawiać mieszkaniec Ostrowca Świętokrzyskiego. Ale urzędnicy w USC nie przyjęli jego wniosku. Jak poradzić sobie z falą pseudo-bogów?

Do Urzędu Stanu Cywilnego w Ostrowcu Świętokrzyskim wszedł mężczyzna po pięćdziesiątce. Spokojny, przygotowany, z wypełnionym wnioskiem o zmianę imienia i nazwiska, przede wszystkim trzeźwy. Grzecznie odstał swoje w kolejce. Kiedy złożył na ręce urzędniczki swój formularz, kobieta niemal z krzesła spadła. Nowe imię i nazwisko, które widniały na urzędowym blankiecie brzmiały Pan Bóg. Biedna pani za okienkiem nie wiedziała co z tym fantem zrobić. Wezwała swojego kierownika, ten przyszedł i odmówił przyjęcia wniosku.

Niedoszły „Pan Bóg” jednak ze swojej nominalnej boskości łatwo zrezygnować nie chciał. Kierownik spokojnie wyjaśnił petentowi, że nie może przyjąć wniosku, gdyż jego sformalizowanie byłoby prowokacją i obrazą uczuć religijnych. A na to przepisy nie zezwalają. Aby zmienić nazwisko musi zaistnieć ważny powód. Wagę tego powodu ocenia urzędnik. Na pytanie o przyczynę zmiany nazwiska petent odpowiedział, że chciałby się przedstawiać: „Nazywam się Bóg. Pan Bóg”. Twardy zawodnik łatwo nie odpuszczał, zaczął się awanturować, w końcu z budynku usunęła go straż miejska.

Niecodzienne wydarzenie. Mały epizod, a skłania do refleksji. Czyżby facet zachwycił się filmem „Jesteś Bogiem”? A może zbyt dosłownie zrozumiał słowa psalmu, w których psalmista mówi „ Bogami jesteście”? Albo chciał wywołać aferę i sprowokować chrześcijan w ramach akcji laicyzacji państwa? Może był to pierwszy krok do założenia własnej sekty?

Ciekawe czy spokojny (do czasu) 55. latek z Ostrowca uwierzył w swoją boskość naprawdę? Szczerze wątpię. Z całą pewnością jednak zabrakło mu pewnego istotnego boskiego przymiotu: wszechmocy. Bo z urzędu wyszedł z niczym.

Rzecz w tym, że aspiracje do boskości wykazują nie tylko ci, co chcą zmienić swoje nazwisko. Znacznie więcej jest pseudo-bogów, którzy może i danych osobowych nie zmieniają, ale o władzę nad człowiekiem i światem walczą znacznie bardziej perfidnie, niż wspomniany delikwent. Ot, choćby chcąc decydować o prawie człowieka do życia. Włażąc z buciorami w kompetencje Boga, Tego prawdziwego. Ale, żeby to zrobić trzeba najpierw się Go pozbyć. W końcu Bóg może być tylko jeden, no nie?

Na początek więc warto zepchnąć Konkurenta do zakrystii. I ośmieszyć jego zwolenników. Recepta na boski sukces zaleca też skompromitować bezpośrednich ministrów Wszechmogącego – duchownych. Najlepiej w tym celu nagłośnić jakiś przypadek pedofilii. Kiedy już uda się zrealizować dwa pierwsze punkty, można pójść dalej: zacząć propagować definicje tolerancji, która polega na szacunku do wszystkiego, co chrześcijaństwu przeciwne i tylko do tego. Kiedyś przeczytałem definicję tolerancji wg pewnej feministki: oznacza ona szacunek dla gejów, lesbijek i kobiet. Dosyć wąskie pojmowanie rzeczywistości tolerancji. Pozostałych można bić choćby metalowym prętem. A przynajmniej wyeliminować z życia publicznego.

Następnie wypadałoby zakazać jakichkolwiek oznak oficjalnego sprawowania starego kultu. Później już prosta droga by zająć boski tron. Wystarczy publicznie ogłosić światu, że stary Bóg umarł. I nic nie szkodzi, że pierwszy, który dotarł do tego etapu dzisiaj już nie żyje. Jak mówią złośliwi: w pojedynku Bóg-Nietzsche padł wynik 1:0.

Na szczęście Stwórca sobie poradzi. Nieraz już sobie radził z takimi przypadkami. I w starotestamentalnej historii Izraela, i w pogańskim Rzymie, nawet w komunistycznej Rosji Radzieckiej. Uzurpacja na dłuższą metę nie ma szans na przetrwanie. A pseudo-bogowie stoją na z góry przegranej pozycji. Przegranej z własnego wyboru.

Co zrobić, żeby ten wybór był inny? Jednoznaczna wskazówkę znajdujemy w Ewangelii wg św. Mateusza:

„Ja wam powiadam: Miłujcie waszych nieprzyjaciół i módlcie się za tych, którzy was prześladują; tak będziecie synami Ojca waszego, który jest w niebie; ponieważ On sprawia, że słońce Jego wschodzi nad złymi i nad dobrymi, i On zsyła deszcz na sprawiedliwych i niesprawiedliwych. Jeśli bowiem miłujecie tych, którzy was miłują, cóż za nagrodę mieć będziecie? Czyż i celnicy tego nie czynią? I jeśli pozdrawiacie tylko swych braci, cóż szczególnego czynicie.”

Wszystko wskazuje na to, że żyjemy na froncie wojny domowej. Wojna jest bezlitosna. Walczymy po właściwej stronie. Po drugiej walczą nasi bracia, których oszukał czarny buntownik, ojciec kłamstwa. Zwiedzeni nieraz wypełniają jego rozkazy. Ale to dalej wojna domowa. I nie przestają być naszymi braćmi. Warto przy tym pamiętać, że w rzeczywistości nie walczymy z nimi, ale z tym, który ich oszukał. Nie walczymy przeciw naszym braciom, ale bijemy się O NICH. Czasem, w bitewnym zamęcie, łatwo o tym zapomnieć. I wcale nie chodzi tutaj o usprawiedliwienie zła. Chodzi o proporcje.

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

Wojciech Teister

Redaktor serwisu internetowego gosc.pl

Dziennikarz, teolog. Uwielbia góry w każdej postaci, szczególnie zaś Tatry w zimowej szacie. Interesuje się historią, teologią, literaturą fantastyczną i średniowieczną oraz muzyką filmową. W wolnych chwilach tropi ślady Bilba Bagginsa w Beskidach i Tatrach. Jego obszar specjalizacji to teologia, historia, tematyka górska.

Kontakt:
wojciech.teister@gosc.pl
Więcej artykułów Wojciecha Teistera