– Mogę dawać ogłoszenia, że będę odsiadywać wyroki za kogoś – mówi Joanna, mama Pawełka. – Mam w tym wprawę. Ale to nie wyrok.
Mama od trzech lat tak żyje między kuchnią a pokojem syna – tłumaczy ojciec chłopca, Józef. – No, śmieci idę wyrzucić – przerywa mu Joanna. Właściwie „mama” w jej przypadku powinno się pisać z dużej litery. Bo – zamiast „Asiu” – tak zwraca się do niej Józef. – Zawsze po zabawie stawaliśmy z Pawełkiem pod oknem i krzyczeliśmy „mamo”, no i tak zostało – wyjaśnia. Tak było przed wypadkiem. Dziś Pawełek nie może nawet szepnąć słowa. Ale woła ją tysiąc razy dziennie pięknymi, uśmiechniętymi oczami. A ona z każdego mrugnięcia jego powiek czyta, co czuje. Zamieniła się w jego ręce, nogi, usta, nawet oddech. – To jest moje oczko w głowie, świat mi się zawalił – mówi ojciec i łamie mu się głos. Zwykle Pawełek uśmiecha się, oglądając bajki albo słuchając, co do niego mówią rodzice i rehabilitanci. Tylko czasem wzrok mu się tak zawiesi, oczy tkwią w jednym punkcie, jakby wracał do 21 marca 2009 roku. Nawet ostatnio, podczas kąpieli, kiedy mama zanurzyła go w wanience, przypłynęła do niego na powrót tamta lodowata woda. Nagle nabrał powietrza, zesztywniał, przeszły go dreszcze. – Lekarz mówił, że druga półkula mózgu przejmuje funkcje obumarłej – mówi mama. – Może to jakiś znak.
23 stopnie
To się stało, kiedy Pawełek miał 6 lat. Joanna, od 15 lat ogrodniczka, wzięła go ze sobą do pracy. W Chorzowie Starym, niedaleko domu. Zajmowała się roślinami w szklarni przy prywatnym domu z basenem. – Nawet nie chce się do tego wracać – macha ręką. – Pawełek latał z psami po całym placu, deptał zamarznięte kałuże – opowiada ojciec. – „Jestem lodołamaczem” krzyczał. Jak się skończyły kałuże, poleciał na basen. Przymrozek był, cienka tafla, może 2 milimetry. – Nagle zrobiło się cicho, to było kilka minut – wraca do opowieści mama. – Pobiegłam jak szalona, nie musiałam za długo szukać, pływał przy brzegu. Jej szefowa zadzwoniła na pogotowie i do Józefa. A ona z lodowatym dzieckiem na rękach szukała pomocy. – Zaraz byłem na miejscu – mówi ojciec. – Przyjechała karetka, stwierdzili, że Pawełek nie żyje. Ale Darek, kolega z pracy, zaczął go reanimować. Cztery uciski, jeden wdech. Załoga karetki stała i czekała na przyjazd drugiej. Palili papierosy. To było pięć minut tamtej pani doktor. Przecież nie jesteśmy medykami, żeby samemu robić to sztuczne oddychanie. Dopiero ci z drugiej karetki rozebrali chłopca z mokrych ubrań, zaczęli go ogrzewać, dawać zastrzyki, tlen, zawieźli na OIOM. Temperatura ciała Pawełka wynosiła 23 stopnie. Po dwóch godzinach już 35. – Widać było, że do nas wraca – mówi ojciec. – Jeszcze było dwukrotne zatrzymanie akcji serca, woda w płucach, ale czuło się, że che walczyć.
Na rękach
Lekarze wprowadzili go w śpiączkę farmakologiczną. Po wybudzeniu okazało się, że to nie ten sam Pawełek. – Dziecko nie ma mózgu – powiedział ordynator. „Funkcjonowanie na poziomie upośledzenia umysłowego w stanie głębokim” – napisano na skierowaniu do logopedy, którego wizyty domowej dotąd nie udało im się załatwić w NFZ. – Lekarz stwierdził, że do 12. roku rozwija się mózg i w każdej chwili może się uaktywnić – ma nadzieję mama. – Dlatego kazał chłopca stymulować. Nagrywaliśmy w przedszkolu piosenki „Jenstem sobie przedszkolaczek” i puszczaliśmy w szpitalu – mówi ojciec. – Specjalnie kupiliśmy dla niego wieże, kiedy przez 9 miesięcy leżał na OIOM-ie. Odwiedziła go ukochana pani Bożenka z przedszkola. – Łzy popłynęły im równocześnie – pamięta mama. Na dwa miesiące trafił do hospicjum. – Chcieliśmy wziąć go wcześniej, ale w pustostanie obok naszego mieszkania trzeba było przygotować pokój – wyjaśnia mama. Jak wrócił, ważył ledwie 13 kilo, miał przykurcze, odleżyny. Kiedy odwiedziła go pracownica z hospicjum, na jej widok dostał ataku paniki. – Bo Pawełek umie zareagować. Wie, kiedy się śmiać, kiedy płakać – podkreślają rodzice. Gdy przyszła do niego nauczycielka na zajęcia z I klasy, w ramach protestu usnął na dwie godziny. Za to za rehabilitantką przepada. Raz zostawili go z nią na 7 godzin i wyjechali do cioci w Częstochowie. Rano budzi mamę delikatnym kaszlnięciem, a potem daje znak oczami, żeby puścić mu bajki. Jedne lubi, innych nie. Reaguje na smaki, kiedy rehabilitantka podaje mu różne produkty – dodaje mama. – Uwielbia ogórki kiszone. Czekolady nigdy nie lubił. Latem wynieśli go na 2 godziny do ogrodu na grilla, bo tyle wytrzymuje bez tlenu. Ssał kiełbaskę przez gazik i widać było, jak mu smakuje. – Dawniej to mamie cały kawałek umiał porwać – mówi ojciec. Jest cały szczęśliwy, jak mama bierze go na ręce. Nosiła go jako niemowlę, niosła, kiedy utonął. Teraz nie chce iść na operację przepukliny, choć ma skierowanie, bo wtedy nie mogłaby go nosić.
Wyraź swoją opinię
napisz do redakcji:
gosc@gosc.plpodziel się