Zamiast likwidować szkołę wiejską, lepiej przekazać ją rodzicom. W ten sposób udało się uratować już ponad 350 placówek.
To będzie trudny rok. Ministerstwo Edukacji szacuje, że pracę straci ponad 7 tys. nauczycieli. W szkołach podstawowych problem dotyczy przede wszystkim szkół na wsi i wiąże się z ich likwidacją. Ile placówek zniknie z mapy kraju? Oficjalnie nikt tego nie wie, bo decyzję podejmują rady gmin. Federacja Inicjatyw Oświatowych, zajmująca się ratowaniem wiejskich szkół, pod koniec sierpnia wysłała ankiety do ponad 1500 gmin, odpowiedzi udzieliło 405. W tych gminach zlikwidowane zostaną 92 szkoły. Byłoby ich o 30 więcej, gdyby nie rodzice, którzy zdecydowali się założyć stowarzyszenie i przejąć prowadzenie placówki.
Cud w Płokach
Stowarzyszenie Przyjaciół Płok powstało w 2008 r., kiedy mieszkańcy zorientowali się, że gmina nie będzie w stanie utrzymać ich szkoły. A nie wyobrażali sobie, by miała ona zostać zlikwidowana. – Jeśli nie ma szkoły, to już nie ma wsi. To dla wszystkich było oczywiste – mówi Beata Jedynak, dyrektor Zespołu Szkół w Płokach. W ciągu 3 lat nie tylko udało się uratować podstawówkę, ale otworzyć gimnazjum i oddział przedszkolny. Cud? Demografii się nie da oszukać, dzieci w Płokach ubywa, podobnie jak pieniędzy w kasie gminy. Ale dobra szkoła przyciąga uczniów z okolicznych miejscowości. Teraz to dzieci z blokowisk nieodległej Trzebini dojeżdżają do Płok. A miało być odwrotnie. W Płokach powstało stowarzyszenie, w pobliskiej Czyżówce szkołę przejęła jedna z nauczycielek. Szkoła nadal jest publiczna, czyli bezpłatna i dostępna dla wszystkich, choć prowadzona przez „osobę fizyczną”.
Serce wsi
Kto wie, może właśnie tam, na głębokiej prowincji, w 350 miejscach, gdzie oświata miała zniknąć, dokonała się prawdziwa reforma. Szkoły przeznaczone do zamknięcia nie tylko przetrwały, ale nabrały wigoru. Głównie dzięki temu, że rodzice z petentów stali się ich współgospodarzami. Dbają o wygląd, poziom, finanse, marketing. Ponieważ dzieci jest za mało, szkoły uczą też… dorosłych. – Prowadzimy kurs dla seniorów, dodatkowe zajęcia. Musimy się starać, by utrzymać budynek – mówi Beata Jedynak. Podobną jak w Płokach praktykę stosuje zdecydowana większość szkół, zamienionych przez stowarzyszenia w autentyczne centra edukacyjne i towarzyskie wsi. Kamień odrzucony przez rządzących stał się kamieniem węgielnym. Metafora odnosi się do sposobu myślenia o edukacji zwanego kiedyś „uspołecznieniem”. Przejętej od gminy placówki nie traktuje się wyłącznie jako miejsca realizacji obowiązku szkolnego, funkcjonuje ona także jako ośrodek życia społecznego i kulturalnego – serce wsi. Z takiej perspektywy przekazywanie szkół lokalnym społecznościom organizującym się w formie stowarzyszeń nie jest rozwiązaniem awaryjnym, lecz naturalnym procesem. W małych szkołach nie ma miejsca na udawanie, nauczyciele nie mogą pozorować pracy, uczniowie nauki, a rodzice zainteresowania osiągnięciami dzieci.
Wzór dobry, ale nie dla nas?
Ludzie bronią swoich nauczycieli. – Należy zrobić wszystko, by oni jednak tam zostali, bo nauczyciel, to najważniejszy kapitał wsi! – martwi się Alina Kozińska-Bałdyga kierująca Federacją Inicjatyw Oświatowych. Jej zdaniem samorządy właśnie w nauczycielach mogą znaleźć liderów zmian, już przygotowanych do pracy środowiskowej i do edukacji dorosłych. Tak się buduje tkankę społeczną w wielu krajach. Bo serce wsi to nie jest polski patent. W latach 2004–2010 w każdej brytyjskiej gminie zostało uruchomione Centrum Dzieci „Sure Start” (Pewny Start) z niezbędnymi usługami edukacyjnymi, wychowawczymi i opiekuńczymi: od niemowlaka do nastolatka. Od porad położnych, przez świetlice, wypożyczalnie zabawek, po specjalistyczną pomoc psychologa czy logopedy. Specjalny nacisk kładzie się na edukację rodziców, bo to oni muszą sobie w domach radzić z rozwiązywaniem problemów. Grupą docelową centrów są więc całe rodziny. Ten projekt, jako wzorcowy, prezentował na początku poprzedniej kadencji rządu minister Michał Boni. W tę stronę miała zmierzać nasza polityka społeczna wobec wsi. Ale nie zmierza. Przekazywaniu szkół stowarzyszeniom i osobom fizycznym niechętny jest też ZNP, widząc w tym nie szansę, ale zagrożenie dla nauczycieli, którzy w obronionych szkołach są zatrudniani na podstawie kodeksu pracy, a nie branżowej Karty Nauczyciela. Wydawało się, że rodzice znajdą wsparcie u prezydenta RP. Rok temu, podczas spotkania w Belwederze, dr Andrzej Hałasiewicz zapowiedział, że prezydent wniesie do parlamentu projekt ustawy rozwiązujący najważniejsze problemy małych szkół wiejskich. Nie wniósł. Nie ma patentu Nie ma idealnego patentu na oświatę wiejską. Polska jest bowiem pod tym względem bardzo zróżnicowana. W latach 50. i 60. ub. wieku stawiano na małe, byle jakie szkółki z klasami łączonymi, by nieść kaganek „postępu” na najgłębszą prowincję. Potem przyszedł czas stawianego w szczerym polu betonowego „tysiąca szkół na tysiąclecie”. W latach 80. nie budowano nic, za to w III RP tworzono szkół za dużo, zgodnie z hasłem: zastaw się, a postaw się. Obowiązywała bowiem zasada, że do każdej wydanej przez gminę na ten cel złotówki wojewoda obowiązkowo dorzucał drugą. Ostatnia dekada to zabójczy dla oświaty wiejskiej sposób finansowania, według którego subwencję szkolną nalicza się według liczby uczniów, ale pensje wypłaca według stanu nauczycielskich etatów. Gdy dzieci zaczęło ubywać, ten model nie miał szans się zbilansować. W tej sytuacji gminy często nie widziały innego sposobu na ratowanie budżetu niż likwidacja kolejnych placówek. Według danych GUS w 2004 r. na polskiej wsi było 10 323 szkół podstawowych, a w 2011 r. już tylko 9202. Ubyło 1121. W tym samym czasie w miastach zlikwidowano tylko 302 podstawówki. Sytuacja gmin jest bardzo zróżnicowana. Nie da się na dłuższą metę utrzymać jednego finansowego algorytmu dla wszystkich. Nie da się też przy katastrofie demograficznej zapobiec zamykaniu szkół. Chyba że rozszerzą one swoje zadania i dostaną wsparcie (nie finansowe, lecz obywatelskie) rodziców. W stolicy zaś ktoś wreszcie przejrzy na oczy.
Wyraź swoją opinię
napisz do redakcji:
gosc@gosc.plpodziel się