Wolontariusze, którzy rok spędzają ze Wspólnotą z Taizé. Od września pomagają braciom przygotować Spotkanie Europejskie w Berlinie
Berlin jest symbolem dla tych, którzy na całym świecie próbują zburzyć mury podziałów i zasiać nadzieję – pisze Brat Alois, przeor ekumenicznej Wspólnoty, we wstępie Listu z Taizé na 34. Europejskie Spotkanie Młodych. Przygotowania do wydarzenia, w którym weźmie udział ponad 30 tys. młodych ze wszystkich zakątków Starego Kontynentu, trwały pół roku. Okazały się jednymi z trudniejszych, ale i ważniejszych w historii spotkań. Zresztą, jak mówią bracia, to, co najważniejsze, dzieje się zawsze przed Spotkaniem.
Dawny Berlin Wschodni. Jedno z poenerdowskich osiedli. Ani świecące nowoczesne witryny sklepowe, ani żółty neon McDonald’s, ani kolorowa farba (róż i zieleń) naniesiona na fasady betonowych blokowisk nie są w stanie zamaskować śladów panoszącego się tu jeszcze przed dwiema dekadami komunizmu. Ulewny deszcz i przenikliwe zimno potęgują wrażenie.
W zapadającym zmroku szukamy kościoła. Zwykle bracia z Taizé, przygotowując Europejskie Spotkanie Młodych, instalują centralny punkt przygotowań przy parafii. A tu żadnej wieży kościelnej na horyzoncie. Nagle na słupie, za krzakami, przebija się pomarańczowa wskazówka z odręcznym napisem „Taizé”. Jesteśmy na Max Brunnow Strasse 4 – pod tym adresem do niedawna było więzienie. Zamiast parafii więc, trzypiętrowy szary budynek między blokami osiedla. Więźniów już tu nie ma, ale zza krat, które nadal tkwią w oknach, wydostaje się ciepłe światło. Z dala ktoś macha.
– Welcome to Berlin! Szczęść Boże! – wita nas po angielsku i polsku br. Andreas z Taizé. Niemiec, od 18 lat we Wspólnocie Ekumenicznej. – Wreszcie Berlin! To jedno z najbardziej oczekiwanych Spotkań Europejskich – mówi, otwierając nam drzwi. Młodzi berlińczycy od lat prosili braci o zorganizowanie Spotkania w ich mieście. Kard. Sterzinski, nieżyjący już metropolita Berlina, co roku wysyłał z diecezji berlińskiej 100-osobową grupę do Taizé, sam odwiedził Wspólnotę kilkakrotnie. Wreszcie razem z luterańskim biskupem zaprosił braci do stolicy Niemiec. I przyjechali.
– Najpierw trzeba było znaleźć lokum, a ten budynek okazał się najtańszy. Wynajęliśmy go więc od władz miasta na cztery miesiące – wyjaśnia br. Paolo, Anglik od 35 lat we Wspólnocie. – Jesteśmy w Lichtenbergu, dzielnicy, gdzie mieściła się siedziba i centralne więzienie śledcze Stasi. Tu nie ma żadnego kościoła.
Nie lada sensację musiał więc budzić tir z Francji, a także bracia z permanentami (młodzi, którzy przez rok mieszkają z braćmi) wnoszący ikony z Jezusem i Matką Bożą. Na parterze bracia urządzili kaplicę, obok małą zakrystię, gdzie przebierają się w białe habity. Codziennie rano modlą się tu za miasto. Niewykluczone, że to pierwsza od czasów upadku komunizmu grupa modlitewna w tej dzielnicy. Niczym ziarno nadziei zasiane w sercu betonowej pustyni.
Dotknąć Kościoła
Uważny turysta, a już na pewno przybysz z byłego bloku komunistycznego, od razu rozpozna splatające się w Berlinie dwa światy: wschodni – gdzie unosi się zapach przeszłości, i zachodni – gdzie bije zsekularyzowany rytm życia. Mówi się, że stolica Niemiec jest jednym z najbardziej laickich miast Europy. W trzymilionowej społeczności tylko 9 proc. to katolicy. I większość z nich mieszka w części byłego Berlina Zachodniego. Pozostali to różnych odłamów ewangelicy, muzułmanie, wspólnota żydów. Dominuje jednak religijna obojętność, jakaś surowość – także we wnętrzu pustych kościołów. Na ulicach przemykają kamienne twarze, mało kto się uśmiecha.
Wyraź swoją opinię
napisz do redakcji:
gosc@gosc.plpodziel się