Synowie i córki Króla


Uwiódł ich i choć początkowo bardzo Mu się opierali i robili wszystko, by „zmienił temat”, w końcu pozwolili się uwieść. Udowadniali Mu, że się nie nadają, ale On miał inne zdanie.

Synowie i córki Króla
   roman koszowski /foto gość Waldemar Kowalczyk 
paulin, Wrocław


Ja nie potrafię powiedzieć, skąd się wzięło moje powołanie. To jest zagadka. Dla mnie samego… Nigdy nie myślałem o tym, by zostać księdzem. Ci, którzy znali mnie lepiej, też nigdy by o tym nie pomyśleli.

Pierwsza myśl zakiełkowała w klasie maturalnej. Nurtowało mnie pytanie: co zrobisz ze swoim życiem? Nie dawało mi spokoju, powodowało dziwny niepokój, którego do dziś nie potrafię wytłumaczyć. Podobał mi się pauliński habit. Pociągał mnie. Gdy w czasie spowiedzi powiedziałem o moim pomyśle kapłanowi, odpowiedział: OK. Spróbuj. Spróbowałem. (śmiech)

Jak zareagowali kumple? Niektórzy mnie zwyzywali, myślę, że większość nie rozumiała, co robię. Sam do końca nie rozumiałem. Czułem wezwanie i poszedłem za nim. Pamiętam, że w nowicjacie czasami robiłem wszystko, by mnie wyrzucili. Powiedziałem: „Boże, ja Ci udowodnię, że się do tego nie nadaję”. On miał inne zdanie… Pewnego tygodnia, gdy miałem spory kryzys, każdego dnia chciałem podejść do magistra, by pogadać o mojej przyszłości, i za każdym razem go nie było. Ostatniego dnia jeden z braci, który strasznie mnie wkurzał, podszedł do mnie i powiedział: „Chodź do ogrodu do Matki Bożej, pomodlimy się”. Poszliśmy. Zmówiliśmy chyba dziesiątkę Różańca i… puściło. Zostałem. Od 12 lat każdego dnia Pan Bóg udowadnia mi, że się nadaję i że coś chce ze mną zrobić…

W zakonie uczę się odkrywać Boga nie w wielkich wydarzeniach, spektakularnych znakach, ale w codzienności. Tego doświadczam. Wierności Boga. Jego obecności w detalach codzienności, wydarzeniach mojego życia. Czuję się prowadzony. Najwyraźniej widzę to w konfesjonale. Przychodzi ktoś z rozsypanym życiem, a ja naprawdę nie mam pomysłu na to, jak je posklejać. I wtedy przychodzi światło. Gdy przychodzi ktoś z „otwartym złamaniem”, nie mogę jedynie owinąć mu ręki bandażem. Taka kuracja w konfesjonale jest czasem bolesna. Musi być, jeśli ma być skuteczna. Jeśli ktoś skleił sobie po swojemu pęknięte życie i żyje w ułudzie, w jakimś stworzonym przez siebie świecie, zazwyczaj skrępowanym złymi zależnościami, trzeba czasem to życie złamać na nowo. By posklejał je Bóg. Ja miałem zdemolowane życie, a w zakonie Bóg posklejał je na nowo.

Niektórzy mówią, że gdy idzie się do zakonu, Bóg zabiera człowiekowi pasje. Nieprawda. To pusty slogan. Mam pasje, a Bóg pozwala mi je realizować. Bardzo lubię sport. Biegam, gram z młodzieżą co tydzień w piłkę. 
Gdy trafiłem na pewien czas na Jasną Górę, żartowaliśmy, że jedynie „Szefowa” ogarnia całe to towarzystwo. Sto chłopa razem. Każdy z inną historią, innymi pomysłami. W normalnych warunkach stu facetów by się pozabijało. Konieczna jest interwencja „góry”. (śmiech).


Czy dokucza mi samotność? Ja lubię samotność. Lubię być sam na sam z Bogiem. Jasne, to czas walki, zmagania się. Ale to normalna sytuacja: bez walki nie można być zakonnikiem. Tak myślę. not. Marcin Jakimowicz

« 2 3 4 5 6 »
oceń artykuł Pobieranie..
TAGI: