Jako mały chłopak rozczytywał się w „Hamlecie”. Potem przestał mieć dylematy moralne. – Zło zabija w człowieku wszystko, co dobre – mówi pisarz Paweł Cwynar. – Skutecznie morduje duszę i sumienie.
Wystąpiłem w złych zawodach i nieźle sobie w nich radziłem z pistoletem i pięściami – opowiada. – Teraz zmieniłem dyscyplinę. Walka, którą toczę każdego dnia, jest jednak o wiele trudniejsza niż ta, którą toczyłem wcześniej. Na szczęście kiedy człowiek, jak ja, żyje sakramentami, łatwo odczytuje działania Złego. Nie chciałem być pisarzem, który pojawił się znikąd. Dlatego podjąłem trudną decyzję: przyznałem się, że jestem byłym przestępcą.
Bez radości
Widać, że ma siłę. Wysoki na 185 cm, waży 100 kg. Kiedy podaje mi dłoń na przywitanie, czuję, jakby była z żelaza. – Od 16. roku życia starałem się być jak najlepszy w tym, co złe. Przez kolejne lata przepoczwarzyłem się z drobnego bandziorka w gangstera. Byłem nieobliczalny i bezwzględny, dlatego znalazłem się na szczycie. Gangster to ktoś, kto ma za sobą plecy, czyli swoich ludzi, i jest gotowy użyć broni. „Glocka” miałem podpiętego pod siedzeniem samochodu. Przy sobie nosiłem straszak. Doświadczeni uczyli mnie: „Nie chodź w dresie, ale w garniturze”. Ostatni, ciemnobrązowy, kupiłem u „Bugattiego”. Nosiłem szwajcarskiego Audemarsa Pigueta z diamentami, jeździłem mercedesami. Robiłem interesy od Maroka po Rosję, zarabiając po 100 tys. miesięcznie.
Ale mimo że byłem bogaty, nie czułem radości. Są tacy, którzy nie dali się złapać za przestępstwa, ale je popełniają. Jako gangster przyjmowałem zlecenia od ludzi na wysokich stanowiskach, którzy uważali się za prawych. Od żon, które zlecały pobicie niewiernych mężów. Dziś wielu twierdzi, że piekła nie ma, ponieważ żyją w grzechu. Podpowiadają im to wyrzuty sumienia, bo boją się, że tam się znajdą. Jestem pewien, że co by się okropnego na ziemi nie działo, nie można tego nazywać piekłem. To tylko część tego, co tam będzie. Szczerze? Dopiero kilka lat temu zrozumiałem, o co chodzi w moim życiu. Wydaje mi się, że Pan Bóg dopuścił, aby spadło na mnie tyle zła, żebym robił to, co teraz.
Nie jestem nauczycielem i mistrzem, ale mówię więźniom, jak żyć, na własnym przykładzie. 15 lat z przerwami przesiedziałem w zakładach karnych i do końca będę naznaczony. Na zawsze zostanę jednym z nich, dlatego uważniej mnie słuchają. Do pisania podchodzę bardzo poważnie. Zwykle siedzę całe dni w mieszkaniu jak w więzieniu i pracuję. Chcę pisać dobre książki z dobrą treścią.
Dobrze sprzedała się jego pierwsza powieść „Wysłuchaj mnie”, wydana przez Bernardinum. Właśnie skończył „Git samurajów”. – Mówią mi, że w Sztokholmie, gdzie teraz mieszkam, szaleje Sodoma i Gomora. Widocznie Pan Bóg przysłał mnie tu po coś. Moim patronem jest św. Paweł i już wiem, że to zobowiązuje.
„Dziesioniarz”
– W dzieciństwie czytałem dziesiątki książek. Sam z siebie, bez przymusu. Mama była bardzo zapracowana. Uczyła się i pracowała w NBP. Tata na kolei. Do świata przestępczego trafiłem przez sport. W Szkole Podstawowej nr 10 w Legnicy byłem najlepszy w czwórboju. Nauczyciele zmieniali mi datę urodzenia, żebym startował ze starszymi na zawodach międzywojewódzkich. To wprawiło mnie w pychę, ponieważ nieustannie zdobywałem puchary. Opuszczałem jednak lekcje. W zawodówce nauczyciel WF zignorował moje talenty i wtedy zostałem ze sobą sam. Miałem 14 lat, kiedy rodzice zgodzili się na wstawienie zamka do mojego pokoju. Przekręcałem klucz i wychodziłem przez okno, szukając mocnych wrażeń. Wykorzystywałem umiejętności sportowe do popełniania drobnych przestępstw. Byłem szybki, zwinny, najlepszy. Okradaliśmy pijaczków, czasem dochodziło do bójek. Nie zależało mi na pieniądzach, ale lubiłem, kiedy grzała się we mnie adrenalina. Wystawiałem się, kiedy ścigała nas milicja, bo zawsze udawało mi się uciec.
Miałem 16 lat, kiedy ktoś mnie zakapował i za paserkę trafiłem na izbę dziecka. Tam kolega namówił mnie do napadu na strażnika. „Ty jesteś »dziesioniarz«, nie boisz się bić”. Dokonujących napadów nazywa się „dziesioniarzami” z powodu artykułu 210 – za napad z użyciem siły. Człowiek od młodości pracuje na swoją markę, więc mimo ryzyka zgodziłem się. Ten milicjant ważył 120 kilo, ja – 50. Kiedy rzuciłem się na niego, uderzył mną w ścianę i wepchnął do celi. Ja, chłopak z dobrego domu, zostałem wtedy oskarżony o czynną napaść na funkcjonariusza podczas pełnienia służby. Następnego dnia funkcjonariusze z pałami tak mnie zbili, że na całym ciele popękała mi skóra. Leżałem w lodowatej celi we krwi i wymiotowałem krwią. Wtedy po raz pierwszy poczułem smak śmierci. Po dwóch tygodniach trafiłem do zakładu poprawczego w Głogowie. Porządnie wyglądający dyrektor podczas rozmowy znienacka uderzył mnie w brzuch, przewrócił i kopał, krzycząc: „Mów, gnoju, gdzie masz te pieniądze”. A chodziło mu o pieniądze, które rzekomo ukradłem.
W przedszkolu
– W poprawczaku nadzór pełnią „zeksy”, tacy „klawisze”. Nieraz nocą przeczołgiwali nas po podłodze, bili kablami. Ta przemoc na nas działała. Po trzech miesiącach pobiłem się z kolegą w łaźni. Uderzyłem go głową tak, że stwierdzono u niego niedotlenienie mózgu. Postawiono mi zarzut usiłowania zabójstwa. Wylądowałem na grupie karnej w odizolowanym oddziale. Bez wyroku siedziałem z chłopakami skazanymi za zabójstwa. W poprawczaku każdy żyje marzeniami. A jeśli ich nie ma, to się umiera, popełniając samobójstwo przez samouszkodzenia. Na warsztatach chłopaki zbierały gwoździe, opiłki i połykały je. Jeden z kolegów zjadł 40 gwoździ. Pili wywary ze środków do sanitariatów, podcinali sobie żyły. 90 proc. już na wolności stacza się w alkohol, narkotyki, więc nikt ich nie chce słuchać. Dla mnie to był doskonały czas na szkolenie. Nauczyłem się, jak otwierać zamki łucznikowe, kasy pancerne, jak robić suchą pieczęć w dowodzie. Bo poprawczak to doskonała szkoła młodocianych przestępców. Świadek koronny „Masa” mówi, że to przedszkole, ale czego w nim uczą… W celi o powierzchni 16 m kw. osiem osób całe dnie i noce dzieli się swoimi doświadczeniami.
W 1990 r. po miesiącu na wolności trafiłem pierwszy raz do zakładu karnego. Za paserkę, pobicia, kradzieże. Czułem się tam jak ryba w wodzie. Byłem agresywny, rzucałem się często na klawiszy, inicjowałem zadymy, bunty. Byłem w komandosach, gdzie życie opierało się na niepisanych zasadach kodeksu honorowego, grypsowania. Cały czas jak na froncie toczyliśmy walkę z dozorem więziennym. Nie mogę powiedzieć w detalach, jakie te zasady są, bo przysiągłem, kiedy miałem 17 lat. Ale krótko: nie okradaliśmy się, nie obrażaliśmy się wzajemnie, dbaliśmy o higienę, trzymaliśmy fason. Morderca rzadko publicznie przyznaje się do winy, licząc, że będzie miał skrócony wyrok. Zwykle dostaje „ćwiarę”, czasem 15 lat, a kiedy pomagał – ósemkę. My, skazani, nigdy siebie wzajemnie nie oszukujemy. Na wolności popełniałem coraz cięższe przestępstwa, ale też windowałem się coraz wyżej w półświatku. Na „rozkminkę”, czyli mocne rozmowy grup, potrafiłem jechać sam. To robiło wrażenie. Sam nieraz w jednym tygodniu kasowałem trzy limuzyny, ale przestało to na mnie wywierać wrażenie.
Kartki w klatce
– Przełomowa była rozprawa w Złotoryi, na którą miałem zostać dowieziony z Wrocławia. Obmyśliłem ucieczkę. Z deski łóżka szkiełkiem wystrugałem atrapę pistoletu, którą odpowiednio przygotowałem. Chciałem, przystawiając ją sędziemu do głowy, uciec z nim. Ale ktoś mnie zakapował. Miałem 20 lat, kiedy nadano mi za to status szczególnie niebezpiecznego więźnia. Po 1,5 roku skierowano mnie do zakładu dla starych recydywistów w Wołowie. Patrzyli tam na mnie, młodego, z uznaniem. Ćwiczyłem pompki, wyciskałem sztangami 200 kg, trenowałem boks i stałem się dobrym wojownikiem. Kiedy wychodziłem w 1998 r., starsi, jako swojego, wydelegowali mnie na walkę Andrzej Gołota–Tim Witherspoon. Tam poznałem „Pershinga” i innych ogólnopolskich bossów świata przestępczego. Wtedy zacząłem robić poważne interesy mafijne. Nie zorientowałem się, że monitoruje mnie CBŚ. W 2005 r. przymknęli mnie za handel bronią, ale też jako szefa grupy gangsterskiej. Dostałem propozycję, żebym został świadkiem koronnym w zamian za mieszkanie w Hiszpanii i gwarancję, że zatrzymam swoje bogactwa. Jednak wychowany na zasadach więziennych, odmówiłem im. Wtedy zamknęli mnie w „tygrysówce” – celi, w której mieściła się klatka, tak izolowanej, że ciężko mi tam było spotkać muchę. Najdłużej jeden z osadzonych wytrzymał w niej 8 miesięcy, ja – rok. Pewnego dnia, po powrocie ze spaceru, w mojej klatce, gdzie znałem każdy pył, zobaczyłem kilka kartek. Klawisz za ich dostarczenie mógł wylecieć z pracy. Więc skąd się wzięły? To były fragmenty Nowego Testamentu. Zaszantażowałem klawisza, że popełnię samobójstwo, jeśli nie przyniesie mi dalszego ciągu, czyli całej Biblii. Za dwa dni znalazłem ją pod poduszką.
Nocny poker
– Po gruntownej lekturze Pisma Świętego miałem sen. Przy malutkim więziennym, odrapanym stoliku siedzieli: z prawej strony Pan Bóg, z lewej – młody mężczyzna w dobrze skrojonym garniturze. Byłem pewien, że to szatan. Zorientowałem się, że rozgrywają partię pokera. Znałem tę grę, bo siedziałem z mistrzami oszustw w pokerze w Polsce. Pan Bóg rozdał karty, szatan zobaczył, co ma, i postawił do puli wszystkie bogactwa świata. Widziałem w miniaturze pałace, diamenty, złoto. Znam się na złocie, na wyrobach króla jubilerów Cartiera, bo byłem w ich posiadaniu. Wiedziałem, że trudno go będzie przebić. Pan Bóg zdecydowanym gestem postawił jednak coś cenniejszego, ale wtedy się obudziłem. Już na jawie zapragnąłem z nimi zagrać, ale nie wiedziałem, co mogę postawić. Pewnego dnia pomyślałem, że pewnie wariuję. To była sroga zima 2006. Drucikiem otworzyłem okno „tygrysówki”. Zrobiło się lodowato, a ja rozebrałem się do spodenek i położyłem twarzą na posadzce. Nawet nie krzyżem, bo cela była za mała. Leżałem tak po godzinie przez kolejne dni. Po miesiącu zrozumiałem, że Pan Bóg w ten sposób chciał ugiąć mój twardy kark. I co postawił do tej gry? To było moje życie wieczne! I wszedłem w nią. Pomyślałem: „Panie Boże, co mam zrobić?”. Wtedy po raz pierwszy się pomodliłem. Zacząłem walić w drzwi celi, prosząc o księdza. Wyspowiadałem się i poprosiłem o książki religijne. Oprócz Biblii czytałem Katechizm Kościoła, św. Jana od Krzyża, żywoty świętych. Pan Bóg dał mi ten rok w izolatce, żebym się naczytał o Nim i umiał odpowiadać na pytania kolegów.
Po roku przeniesiono mnie do zakładu w Jeleniej Górze, gdzie ponownie odmówiłem zgody na zostanie świadkiem koronnym. Wtedy byłem już nawrócony i prosiłem Boga, żeby mnie przez to wszystko przeprowadził. Wciąż nie wiedziałem, jak mam o tym powiedzieć innym bandytom. Tych pytań przyszło milion, a z nimi… szatan. Kiedy się ze mną komunikuje, jest bezczelny i prostacki. Wtedy mówił: „Idioto, myślisz, że teraz, kiedy już wierzysz, będziesz na rękach noszony? Przeciwnie, oni cię wyśmieją”. Ale Pan Bóg w głębi serca pocieszył mnie słowami: „Zaufaj mi”.
Na wojnie
– „Biskup” – to moja ksywka z ostatniego etapu więziennego życia, kiedy pomagałem księdzu w kaplicy. Dzięki mnie frekwencja na Mszach św. podniosła się do 90 proc., a do spowiedzi – 99 procent. Stałem przy wejściu i nakazywałem każdemu z więźniów iść do konfesjonału. Zostało we mnie coś z gangstera i byłem konkretny w tym, co robię. Godzinami rozmawiałem o wierze z księżmi kapelanami. Zrozumiałem, że najważniejszy jest Pan Bóg, który nadaje wszystkiemu sens. I wreszcie poczułem się radosny. Kiedy w 2010 r. wyszedłem na wolność, dostałem propozycje powrotu do dawnego biznesu. Mogłem zarabiać 100 tys. miesięcznie, albo przemycając kokainę, albo wchodząc w przestępstwa gospodarcze. Zdecydowałem, że wszystko, czego się dorobiłem nielegalnie, oddam bezdomnym. Zacząłem pracować w zieleni miejskiej, co wzbudzało śmiech moich znajomych. Zamiatałem ulice, byłem pomocnikiem na budowach w Polsce i w Anglii. Poszedłem na pielgrzymkę dziękczynną na Jasną Górę. Nieraz pytano mnie, jak wyszedłem z mafii. Bandyci postawili na mnie krzyżyk, mówiąc: „Niech chodzi z różańcem i wariuje”. Nikogo nigdy nie sypnąłem, więc po co im było mnie ruszać? Kiedy żyłem jak król, moja żona była ze mną. Kiedy powtarzam: „Moim Panem jest Pan Bóg”, zostałem bez rodziny. Mam nadzieję, że kiedyś odnowię kontakty z córkami.
Jest pewien, że jego nawrócenie wymodliły siostra Agata i mama Bogusława. – Nawet ateiści, wymawiając imię mojej mamy, oddają Bogu sławę – uśmiecha się. Na podsumowanie rozmowy przypomina, że wszyscy jesteśmy na wojnie między dobrem a złem. – Nie ma na niej linii demarkacyjnej, czegoś pośrodku, żeby tam odczekać. Każdym naszym oddechem opowiadamy się albo po stronie śmierci wiecznej, albo po stronie życia wiecznego. I tutaj nie ma nic do dodania.•
Wyraź swoją opinię
napisz do redakcji:
gosc@gosc.plpodziel się