Szczyt w Bratysławie pokazał, że inicjatywę w UE przejmują kraje Europy Środkowej, z Polską i Węgrami na czele. Unia w obecnym kształcie może nie przetrwać tej kontrrewolucji. I niekoniecznie to jest największym problemem. Gorzej, jeśli nie przetrwa również w nowym, kontrrewolucyjnym kształcie.
Miało być jak zwykle: kanclerz Merkel tupnie nogą, nadkomisarz Juncker klepnie po ramieniu i poprawi przywódcom krawaty, przewodniczący Schultz zrobi groźną minę i pogrozi palcem Polsce, Czechom i Węgrom, a przewodniczący Tusk zbierze to wszystko do kupy i wygłosi odę do radości. Po czym wszyscy ustawią się do tradycyjnego „family photo”, wysyłając w świat kolejny kłamliwy komunikat: tworzymy jedność i generalnie – nie ma mocnych.
Spodnie Junckera
A tymczasem było inaczej: nagle okazało się, że pani Merkel musiała prosić kraje Europy Środkowej, by w dokumencie ze szczytu słowo „chaos” (w kontekście kryzysu migracyjnego) zastąpić niby łagodniejszym sformułowaniem „niekontrolowany napływ” (co i tak było niemal autokrytyką). Pan Juncker, zamiast poprawiać innym krawaty, sam musiał ratować swoje opadające – dosłownie – spodnie. Obywatel Schultz tym razem nie przebił się ze swoimi gromami, a „prezydent Unii” Tusk zaskoczył wielu, mówiąc o konieczności „naprawienia błędów przeszłości”. A jedną z kluczowych decyzji szczytu było ustanowienie Warszawy jako siedziby nowej agencji zajmującej się ochroną granic zewnętrznych UE, która ma zastąpić niewydolny Frontex, poszerzając jednocześnie kompetencje nowej instytucji. Ustalono również, o co zabiegały kraje regionu, że nie ma powrotu do narzucania kwot imigrantów – każdy kraj będzie sam decydował, ile osób zechce przyjąć (z tych, którzy w ogóle chcieliby mieszkać w danym kraju, o czym w Brukseli do niedawna nie myślano). „Stara” Unia w Bratysławie musiała ustąpić. Po drugiej stronie znalazły się kraje, które wyczuły, że w obliczu słabości „jądra integracji” mają teraz swoje pięć minut. Polska i Węgry wiodą prym w tym towarzystwie.
Tylko... spokojnie, bez euforii. Kraje naszego regionu łączy wiele, jeśli chodzi o funkcjonowanie Unii. Dzieli nas jednak sporo w kwestiach bezpieczeństwa i sojuszy z krajami trzecimi. Cała sztuka polega więc na tym, by dokonując nowego otwarcia, nie wpakować się w układy, z którymi nie zawsze będzie nam po drodze.
Pęknięcie
Ojcowie założyciele zjednoczonej Europy mieli logiczny i genialny plan: niedawnych wrogów uzależnić od siebie nawzajem siecią licznych powiązań gospodarczych i politycznych. To proste: jak się ze sobą handluje, wspólnie produkuje, a jednocześnie solidarnie dzieli odpowiedzialnością za różne obszary życia gospodarczego i politycznego, to trudniej do siebie strzelać. Spoiwem takiego projektu miała być wspólna od wieków kultura i cywilizacja wyrosła z chrześcijaństwa. Nawet jeśli Europa po II wojnie światowej była zaprzeczeniem tego, z czego wyrosła, to miała do czego się odwoływać, do czego powracać. Taki był plan. I przez pewien czas jakoś to działało, przynajmniej w sferze gospodarki i polityki. Z biegiem lat jednak okazało się, że genialny w założeniu projekt zabijają coraz większe ambicje rosnącej w siłę biurokracji brukselskiej oraz apetyt samych państw członkowskich na dominację i narzucanie własnej wizji integracji.
O ile taka dominacja – duetu niemiecko-francuskiego z jednej strony i brukselskiego z drugiej – nie przeszkadzała tzw. twardemu jądru integracji (m.in. Belgii, Holandii, Luksemburgowi, ale też do pewnego stopnia Włochom), to już kraje takie jak Wielka Brytania, ale z czasem również Polska czy Węgry, prędzej czy później musiały poczuć niemiłe uwieranie, a wreszcie dokuczliwy ucisk w żebrach. W przypadku Wyspiarzy uwieranie i ucisk towarzyszyły im właściwie od początku, ale też na własne życzenie i ze względu na specyfikę tradycyjnego eurosceptyka. W przypadku nowych członków, po zachłyśnięciu się (zupełnie zrozumiałym) samym faktem dobrowolnego wstąpienia do Unii po dekadach życia pod sowieckim butem, przyszedł czas zderzenia z realiami brukselskiej biurokracji i łamania, de facto, unijnej solidarności przez „starych” członków i przez samą Komisję Europejską – a to w kwestii bezpieczeństwa energetycznego (patrz Gazociąg Północny), a to w kwestii nierównego podchodzenia do pomocy ze środków publicznych (np. Niemcom wolno było ratować upadające stocznie, Polsce zabroniono).
Margines bierze centrum
Szalę goryczy przelał wspomniany „niekontrolowany napływ” imigrantów, sprowokowany nieodpowiedzialnymi zachętami władz w Berlinie oraz narzuconymi administracyjnie kwotami. Nie miało to wiele wspólnego z jak najbardziej potrzebną pomocą uchodźcom (z których zresztą duża część wolałaby zostać w swoim kraju, gdyby tylko Zachód załatwił im pokój, a nie wizy), na przykład w formie korytarzy humanitarnych, które sprawnie realizuje włoska Wspólnota św. Idziego. Przeciwnie, doprowadziło do rosnącego sprzeciwu wobec integracji rozumianej jako narzucanie rozwiązań przez elity oderwane od rzeczywistości.
Jeśli dodać do tego fakt, że u źródeł kryzysu Unii Europejskiej leży również jej radosne i oficjalne pożegnanie się z wszelkim odniesieniem do chrześcijańskich korzeni, programowe wręcz rugowanie tej rzeczywistości z przestrzeni publicznej, to wszystkie ruchy kontrrewolucyjne (bo wyrywanie korzeni i niszczenie fundamentów jest rewolucją) wydają się jak najbardziej naturalną reakcją „ludu europejskiego”... który tak naprawdę nigdy nie istniał i istniał nie będzie. To reakcja konkretnych narodów: Węgrów, Austriaków, Anglików, Polaków, Czechów, ale też coraz bardziej Francuzów czy Włochów. Kontrrewolucja sprowadza się do przekonania: nie do takiej Unii wstępowaliśmy, nie na taką integrację się umawialiśmy. W tym chórze coraz wyraźniej wybija się głos krajów tworzących Grupę Wyszehradzką. Organizmu, który jeszcze niedawno wydawał się politycznym marginesem, folklorem wręcz, na tle twardego jądra unijnego. Teraz okazuje się, że ten „margines” może stać się centrum dowodzenia głęboką reformą Unii.
Czyj przepis na Unię?
Scenariusz optymistyczny zakłada, że takiemu procesowi podda się również tzw. stara Unia, w tym Niemcy (to wersja bardzo optymistyczna). Przywrócona zostanie decydująca rola państw narodowych (kosztem Brukseli), a Unia stanie się ponownie głównie wspólnotą gospodarczą, z niezbędnymi tylko instytucjami politycznymi, ze zdrową, prawdziwą, wolną konkurencją, a nie narzucaniem nierównych limitów produkcji, preferujących silniejszych graczy, itp.
Scenariusze pesymistyczne są dwa. Pierwszy: „stara” Unia podziękuje i pójdzie swoją drogą, stapiając się już zupełnie w federalistycznej utopii – w praktyce zostawiając Europę Środkowo-Wschodnią i część Południa samym sobie. Drugi, związany z pierwszym: „kontrrewolucjoniści” sami nie zdołają zbudować silnej i trwałej alternatywy i w krótkim czasie, podzieleni w wielu kluczowych kwestiach, rozejdą się każdy w swoją stronę. Z czego część (np. Węgry, Słowacja, Czechy) będą miały wspólnego sojusznika, z którym już teraz, na wszelki wypadek, wolą trzymać sztamę – Rosję. W tym towarzystwie i w takim scenariuszu Polska znowu zostanie sama.
Warto w tym miejscu zaznaczyć jedną rzecz: większość tych, którzy widzą potrzebę kontrrewolucji (do której wzywał niedawno w Krynicy premier Węgier Viktor Orbán), nie mają bynajmniej na celu realizacji scenariuszy negatywnych. I Węgry, i Polska, ale też Słowacja, Austria, i mimo wszystko Czechy, chcą reformy Unii, a nie jej demontażu. Kraje naszego regionu złapały wiatr w żagle, ale nie taki, jak np. Front Narodowy we Francji, który najchętniej wystąpiłby z Unii lub po prostu ją rozwiązał. Alternatywa, jaka rodzi się w Grupie Wyszehradzkiej, nie jest też tym samym, co zbierająca coraz więcej punktów Alternatywa dla Niemiec (AfD). Ale właśnie ze względu na ten paradoks, że w krajach dążących do ścisłej federacji obywatele skrzykują się w coraz bardziej radykalne ugrupowania, mające na celu wysadzić Unię w powietrze, Grupa Wyszehradzka ma szczególną legitymację, by podjąć się przewodnictwa w prawdziwej reformie UE. Prasa węgierska już donosi, że premier Orbán mówi na spotkaniach z członkami rządu, że konieczny jest nowy traktat unijny. Nie tylko dlatego, że obecny, lizboński, nie działa, ale też dlatego, że unijne instytucje w praktyce pozwalają sobie na dużo więcej niż przewiduje traktat. Krytycy „kontrrewolucji” uważają, że nowy traktat, „cofający” nas w intergracji, doprowadzi nieuchronnie do rozpadu Unii – bo ani Niemcy, ani Francja, ani wiele innych krajów nie zgodzą się na proponowane przez nasz region zmiany traktatowe. Pytanie, czy do rozpadu (pierwszy casus: Brexit) nie prowadziło jak dotąd ideologiczne zaślepienie eurokratów z Brukseli, Berlina i Paryża? Może czas spróbować przepisów z Pragi, Budapesztu, Warszawy, Bratysławy czy Wiednia? •
Dziennikarz działu „Świat”
W „Gościu" od 2006 r. Studia z socjologii ukończył w Katolickim Uniwersytecie Lubelskim. Pracował m.in. w Instytucie Kultury Polskiej przy Ambasadzie RP w Londynie. Laureat nagrody Grand Press 2011 w kategorii Publicystyka. Autor reportaży zagranicznych, m.in. z Wietnamu, Libanu, Syrii, Izraela, Kosowa, USA, Cypru, Turcji, Irlandii, Mołdawii, Białorusi i innych. Publikował w „Do Rzeczy", „Rzeczpospolitej" („Plus Minus") i portalu Onet.pl. Autor książek, m.in. „Mocowałem się z Bogiem” (wywiad rzeka z ks. Henrykiem Bolczykiem) i „Psycholog w konfesjonale” (wywiad rzeka z ks. Markiem Dziewieckim). Prowadzi również własną działalność wydawniczą. Interesuje się historią najnowszą, stosunkami międzynarodowymi, teologią, literaturą faktu, filmem i muzyką liturgiczną. Obszary specjalizacji: analizy dotyczące Bliskiego Wschodu, Bałkanów, Unii Europejskiej i Stanów Zjednoczonych, a także wywiady i publicystyka poświęcone życiu Kościoła na świecie i nowej ewangelizacji.
Kontakt:
jacek.dziedzina@gosc.pl
Więcej artykułów Jacka Dziedziny
Wyraź swoją opinię
napisz do redakcji:
gosc@gosc.plpodziel się