Dwie kreski nadziei. O pocieszaniu strapionych długim oczekiwaniem na potomstwo

GN 11/2023 Otwarte

publikacja 16.03.2023 00:00

O tym, jak dawać nadzieję w trudnym macierzyństwie, mówi Jolanta Mitko.

Dwie kreski nadziei. O pocieszaniu strapionych długim oczekiwaniem na potomstwo Jakub Zajączkowski Strefa Zero


Szymon Babuchowski: Był taki moment w Twoim życiu, w którym bardzo potrzebowałaś pocieszenia?

Jolanta Mitko:
Nawet kilka. Gdy byłam przed trzydziestką, pracowałam jako kierownik jednego z krakowskich hoteli. Doświadczałam tam ogromnych trudności w dogadywaniu się z kadrą zarządzającą. Traktowana byłam w sposób, który mnie bardzo dołował. Nie byłam jeszcze wtedy osobą na tyle asertywną, żeby stawiać granice.

Co wtedy czułaś?

Myślę, że był to zalążek depresji. Wracałam do domu, kładłam się do łóżka i – byle do rana. Potem znów szłam do pracy, otwierałam komputer i czasami przez osiem godzin nie wiedziałam, co robię. Pamiętam taki moment, w którym wróciłam z pracy i było mi tak strasznie smutno. Myślałam: „Boże, ja nie mam siły. Proszę Cię, ogarnij to”.

Ogarnął?

Usłyszałam wtedy w sercu taki głos: „Ja jestem, będzie dobrze”. Jestem przekonana, że to był moment mojego nawrócenia. Niedługo potem pojawiły się dwa ogłoszenia o pracy w Katowicach. To było miasto, którego wcześniej w ogóle nie brałam pod uwagę. Pojechałam jednak na te rozmowy i... dostałam pracę. Wkrótce trafiłam do chrześcijańskiego zespołu muzycznego, ale moje serce marzyło o gospelu. Jestem przekonana, że to Duch Święty mnie natchnął, żeby podejść po którejś Mszy do wikarego parafii w katowickich Bogucicach i powiedzieć o tym pragnieniu. Tak powstał chór Gospel Sound.

To w chórze poznałaś swojego męża?

Tak. Pewnego dnia przyszedł przystojniak po wieczorze uwielbienia i spytał: „Czy mógłbym do was dołączyć?”. Odpowiedziałam: „Jeżeli umiesz śpiewać, to zapraszam”. I tak – od słówka do słówka – staliśmy się parą. To był moment, kiedy ja już w ogóle straciłam nadzieję na bycie mamą i żoną. Miałam trzydzieści lat i nic się nie udawało w tym temacie. To też było moje strapienie. Koleżanki ze studiów wysyłały mi zdjęcia swoich pociech, a ja nawet na ślub ich jeszcze nie mogłam zaprosić. Ale od tej nocy, kiedy powiedziałam: „Boże, ogarnij moje życie” – odpuściłam. Niedługo potem pojawił się Piotrek.

I skończyły się strapienia?

Te związane z byciem żoną – tak. Bo te dotyczące macierzyństwa dopiero się zaczęły. Rok po ślubie zaczęliśmy się starać o dziecko. Przez pół roku nic się nie wydarzało. Trochę się martwiłam, że może coś jest nie tak. I nagle patrzę – dwie kreski! Dzień czy dwa dni później zaczęłam, anonimowo, pisać bloga zatytułowanego „No to będę Mamą” (notobedemama.pl). Miałam tyle emocji w sobie, że musiałam to gdzieś przelać. Niestety, niedługo trwała ta nasza radość – poroniłam w szóstym tygodniu ciąży. Do dziś mam ogromny smutek związany z tamtym pobytem w szpitalu. Najbardziej zabolały mnie słowa lekarza: „Wygląda, jakby się chciało poronić”.

Straszne słowa.

To było tak, jakby mi ktoś sztyletem przeciął serce. Myślę sobie: jak to możliwe, przecież to jest moje dziecko! Wyszłam z gabinetu i rzuciłam się na mojego męża. Kazali mi zostać na noc, bo miałam mieć rano zabieg. A ja nie do końca wiedziałam, co to znaczy „zabieg”. Nikt mi tego nie wytłumaczył. Przez całą noc modliłam się: „Jezu, ufam Tobie. Pokaż tym ludziom, że to dziecko po prostu się urodzi, że wszystko będzie OK”. Ale test beta hCG wyszedł źle, nie było też w ogóle bicia serca, a obraz płodu był zamazany. Następnego dnia przyszła pani doktor z całą grupą studentów. Mówi: „Beta spadła, nie ma na co czekać. Proszę nic nie jeść, będzie pani miała zabieg”. A ja nadal nie wiedziałam, o jaki zabieg chodzi!

Ktoś Ci w końcu wyjaśnił?

Tak, przyszła położna i powiedziała: „Widzę, że pani jest niepewna. Może pani zażądać odczekania jednej doby, żeby sprawdzić, czy beta znowu spadnie”. Ona dopiero wytłumaczyła mi, że chodzi o zabieg łyżeczkowania, i powiedziała, na czym on polega. Zdecydowałam wtedy: dobra, czekam. Przez cały dzień modliliśmy się z Piotrkiem. Ten czas był potrzebny, żeby to przetrawić: że jeżeli Bóg mi nie wskrzesi tego maleństwa, to my to przyjmujemy. I kolejnego ranka, gdy beta znowu spadła, miałam już wewnętrzną zgodę na to, co się dzieje. Myślę, że te przeżycia bardzo wzmocniły naszą małżeńską więź.

Dalej staraliście się o dziecko?

Tak. Musieliśmy odczekać pół roku, a po kolejnym pół roku znów byłam w ciąży. Tyle że od razu czułam, że coś jest nie tak. Już w piątym tygodniu wiedziałam, że właśnie w tym momencie tracę drugie dziecko. To było tym bardziej przykre, że dokładnie w tym samym dniu urodziło się pierwsze dziecko w naszej bliskiej rodzinie. Wszyscy cieszyli się nowo narodzonym dziecięciem, a nikt nie wiedział, co działo się we mnie. Kiedy przekazywali sobie tego malucha, ja go nie mogłam nawet dotknąć. Wychodziłam do łazienki, wypłakiwałam się, opłukiwałam sobie twarz, poprawiałam makijaż i wracałam do towarzystwa z uśmiechem. No bo Jolanta jest przecież radosna, nie?

Mimo to nie odpuściłaś...

Najtrudniejsza była trzecia ciąża, bo do jedenastego tygodnia miałam puste jajo płodowe. W pęcherzyku, który rósł, nie widziałam zarodka. W tym samym czasie dziewczyny w naszej rodzinie i niektóre moje koleżanki były w ciąży. Widziałam obok mnie szczęśliwe kobiety z dużymi brzuchami i jednocześnie wiedziałam, co się dzieje we mnie. A jednak do końca wierzyłam, że tam się jeszcze może pojawić zarodek, bo przecież „do trzech razy sztuka”! Ale kiedy tak się nie stało, powiedziałam: „Boże, nie wiem, o co Ci chodzi. Dajesz mi nadzieję tak długo i nagle – pyk! – przekłuty balonik. A ja już tak nie chcę”. I to był taki moment, kiedy na chwilę odwróciłam się od Boga. Ale niedługo po tym zabiegu pojechaliśmy na rekolekcje dla małżeństw.

Dostałaś tam pocieszenie?

Nie. Pamiętam, że zadałam pytanie prowadzącym: czy to, że czuję teraz smutek i niechęć do kobiet, które są w ciąży, jest w porządku? I usłyszałam: nie, to jest egoistyczne. Więc pomyślałam: OK, jeżeli nie mogę czuć tego, co czuję, to powinnam wstać, poprawić koronę i iść dalej. Bo usłyszałam to od ludzi, którzy byli dla mnie wtedy autorytetami. Tylko że ta nieprzepracowana sytuacja wkrótce do mnie wróciła. Zaczęłam mieć spadki nastroju, przykre myśli.

I kto Cię w końcu pocieszył?

Chrześcijańska psycholog. Usłyszałam od niej to, co było mi wtedy najbardziej potrzebne. Zapytała mnie: „Czy wiesz, ile trwa żałoba po stracie rodziców?”. Odpowiedziałam, że chyba rok. „A po dziecku?”. „Przypuszczalnie też tyle”. „A ile ty czasu sobie dałaś?” Ja na to: „W sumie to nie dałam”. To właśnie ona pokazała mi, że to, czego nie przeżyłam wtedy, wraca do mnie. Dała mi światło – że mogę mieć swoje uczucia, przeżywać emocje. Jestem przekonana, że to Bóg mi ją wtedy zesłał, żebym usłyszała te ­słowa.

Zmieniły coś w Twoim życiu?

Bardzo wiele! Przede wszystkim musiałam w nim trochę „posprzątać”. Wrócić do Boga – bez względu na to, co się dzieje. I zadbać o proste rzeczy: sen, praca nie ponad siły, zdrowe jedzenie, ruch. Zrobiłam badania genetyczne, które pomogły ustawić leczenie. Odpuściliśmy też celowanie w te dni, kiedy możemy starać się o dziecko – po prostu żyliśmy swoim życiem. Wcześniej musiałam wszystko mieć zaplanowane, a teraz Bóg pokazał mi, że ma inny plan na moje życie. Pewnego dnia przeczytałam fragment z Biblii o Annie, matce Samuela, która modliła się o potomka. I coś mnie tknęło: poszłam do apteki, kupiłam test. Patrzę: dwie kreski! Tym razem rozesłałam wiadomość szeroko, prosząc bliskich o modlitwę o utrzymanie tej ciąży i szczęśliwy poród. O tych modlitwach mnie zapewniali, a ja je czułam. Czułam niesamowite wsparcie otoczenia, o jakie w poprzednich ciążach nie prosiłam i którego mi brakowało. I czułam, że Bóg troszczy się o to maleństwo, mimo że po drodze były niepokojące badania i długie leżenie, i szpital. Wierzę, że to te modlitwy sprawiły, że w wieku 37 lat urodziłam Adasia, a dwa lata później – Beniamina.

Czy fakt, że sama w końcu doznałaś pocieszenia, pomaga Ci pocieszać innych?

W tym kontekście – niebycia mamą, bądź bycia nią dużo później, niżby się chciało – na pewno. Przez długi czas pisały do mnie dziewczyny, które czytały bloga. I wiem, że przez opowiedzenie tej historii dawałam im nadzieję, że to się może udać. Ale też dawałam poczucie, że mają prawo odczuwać smutek, żal, „wnerw”. Moja otwartość w mówieniu o tym, że mamy trzy aniołki i dwóch chłopaków, też bywa pocieszeniem.

Pocieszenie wymaga wyczucia?

Tak. Sama słyszałam czasem frazesy: „Przynajmniej wiesz, że możesz zajść w ciążę”. Albo: „Będzie następne”. To nie było pocieszające, tylko dołujące. Lepiej powiedzieć: „Nie wiem, co czujesz. Nie jestem w stanie tego nazwać, bo tego nie przeżyłam, ale jestem z tobą”.•


Jolanta Mitko

Z wykształcenia oligofrenopedagog i hotelarz. Dyrygentka chóru Gospel Sound. Żona i mama.

Zobacz pozostałe odcinki naszego cyklu wielkopostnego:

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.