Zacznę nieco prowokacyjnie. Czegoś brakuje mi w skądinąd znakomitej idei wolontariatu.
Myślę, że Matka Teresa z Kalkuty nie była wolontariuszką. Swoją drogą aż trudno uwierzyć, że ta święta kobieta dopiero teraz zostanie kanonizowana. Nie nazwałaby też siebie, jak sadzę, pracownikiem socjalnym, choć przecież pomogła tysiącom najbiedniejszych z biednych. Od czasu do czasu mam okazję przyglądać się pracy sióstr kalkucianek. Najczęściej trafiają do nich osoby, którymi już nikt nie chce się zająć. Różni życiowi rozbitkowie. Siostry ich nakarmią, umyją, podleczą, jak trzeba – przenocują i dadzą czyste ubranie. Ale przede wszystkim zaprowadzą do kościoła, przygotują do spowiedzi, nauczą odmawiać Różaniec czy Koronkę do Miłosierdzia Bożego. Dlatego w niedzielę najpierw jest Msza św., a dopiero potem obiad. Matka Teresa nigdy nie miała wątpliwości, że w najtragiczniejszym położeniu znajduje się człowiek, który z różnych powodów nie zna Boga, porzucił Go, czy też żyje tak, jakby Boga nie było. I ten brak w pierwszej kolejności trzeba zapełnić, a dopiero potem myśleć o ubraniu czy jedzeniu. Albo przynajmniej te dwie biedy próbować zaspokoić równocześnie.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.