Statek-kwarantanna z 222 imigrantami wyłowionymi z morza

Ani rozbitkowie, ani pracownicy Włoskiego Czerwonego Krzyża, ani załoga statku - nikt nie ma pozytywnego wyniku w teście na COVID-19. Kiedy i gdzie wyjdą na ląd?

Historię, prosto z pokładu ratowniczego statku, relacjonuje Nello Scavo, wysłannik katolickiego dziennika "Avvenire".

"To miał być pływający lazaret, deportujący ciemnoskórych nosicieli zarazy" - pisze włoski dziennikarz. "To imigranci, uratowani z morza przez statki humanitarne, zablokowani za sprawą zarządzenia międzyresortowego, które zamyka porty z powodu pandemii. Historia do tej pory niepublikowana w innych mediach".

"Rubattino", który zacumowany jest na redzie w Palermo, to jedyny statek-kwarantanna w tej części świata. "Miał trzymać z daleka tych, którzy czasem określani są jako »bomby bakteriologiczne z krwi i kości«" - pisze z przekąsem N. Scavo. "A tymczasem stał się jednym z najbardziej bezpiecznych miejsc na świecie, w sensie sanitarnym".

Nikt z 222 imigrantów, pracowników Czerwonego Krzyża i załogi spółki Tirrenia nie zakaził się koronawirsuem. "To dowód na to, że nie było powodu, aby wzbudzać irracjonalne lęki, wymyślając kosztowną kwarantannę na redzie, który jest nie w smak wielu prawnikom" - ocenia dziennikarz.

Statek-kwarantanna z 222 imigrantami wyłowionymi z morza   Wyjścia na otwarty pokład odbywają się z pełnym przestrzeganiem obostrzeń sanitarnych. Emiliano Albensi /Włoski Czerwony Krzyż

Życie na pokładzie odbywa się według sztywnych procedur i... uśmiechów na bezpieczną odległość. Wejście do korytarzy z kabinami, w których przebywają imigranci, jest bardziej podobne do wejścia na oddział chorób zakaźnych niż na pokład statku pasażerskiego. Wszyscy noszą maseczki i muszą zachować bezpieczną odległość. Pracownicy wchodzą tam tylko w białych skafandrach. I gdyby nie poczucie humoru tych z Czerwonego Krzyża, imigrantom wydawałoby się, że są na planie "Gwiezdnych wojen".

Statek-kwarantanna z 222 imigrantami wyłowionymi z morza   Skafandry jak z "Gwiezdnych wojen". Emiliano Albensi /Włoski Czerwony Krzyż

W ciągu dnia imigranci mają zapewnionych kilka godzin, które mogą spędzić na otwartym pokładzie. To te momenty, gdy można zobaczyć stały ląd, oddalony o kilka kilometrów. Skarpa Palermo, na której dominuje sanktuarium św. Rozalii, to jeden z pięknych widoków, którego większość obcokrajowców nigdy nie widziała. Góra majacząca w oddali, która schodzi do morza, to także pretekst do niezmiennych pytań: "Kiedy zejdziemy na ląd?", "Dokąd nas wyślą?". Mediatorzy odpowiadają szczerze i nie ma powodów, żeby im nie wierzyć. Wszyscy pracują dla Czerwonego Krzyża, pochodzą z Afryki. Wszyscy przeszli przez tortury w Libii i przez tratwy przemytników, zanim wysiedli na ląd lata temu we Włoszech, a dziś są wśród najbardziej doświadczonych w zarządzaniu takimi sytuacjami jak ta. "Aby wyjść na ląd, trzeba czekać, aż się skończy kwarantanna" - tłumaczą w kilku językach. "Ale nie wiemy, czy zostaniecie we Włoszech, czy zostaniecie przekazani do innych krajów".

Statek-kwarantanna z 222 imigrantami wyłowionymi z morza   Wszyscy pracownicy Czerwonego Krzyża przeszli wcześniej to, co rozbitkowie. Emiliano Albensi /Włoski Czerwony Krzyż

Włoski Czerwony Krzyż rozwiązał impas, wsiadając na "Rubattino", prywatny statek wybrany przez Ministerstwo Spraw Wewnętrznych - pod warunkiem, że na pokładzie nie będzie żadnych agentów policji ani żołnierzy. Tylko specjaliści na statku wiedzą, że imigranci nie będą mogli zostać zamknięci w tym pływającym szpitalu dłużej niż dwa tygodnie. To i tak długo, jak by nie było. Większość z nich spędziła wiele dni w łodziach, a później i tydzień na statkach humanitarnych. Przede wszystkim są i tacy, którzy przez miesiące czy nawet rok byli zamknięci w libijskich obozach jenieckich. Całkowity brak zakażeń nie uzasadnia także przetrzymywania na pokładzie 44 nieletnich bez opieki, którzy powinni zejść na ląd natychmiast, zwłaszcza że żaden z nich nie jest nosicielem wirusa. Za niecały tydzień pierwszych 146 uratowanych z łodzi "Alan Kurdi" [to imię i nazwisko 3-letniego chłopczyka syryjskiego, który utonął wraz z matką i bratem, a zdjęcie jego zwłok leżących na plaży obiegło cały świat - przyp. baja] powinno zejść na ląd. Potem przyjdzie kolej na innych, przejętych ze statku "Aita Mari" i przywiezionych tutaj kilka dni później. Zostali uratowani z niektórych z czterech 4 łodzi zidentyfikowanych przez samoloty Fronteksu w Wigilię Wielkanocną, z których jedna dryfowała przez 5 dni w maltańskim obszarze poszukiwawczym, blisko włoskiego, a wyprawa zakończyła się śmiercią 12 uchodźców i odrzuceniem ocalałych w Libii.

 

Statek-kwarantanna z 222 imigrantami wyłowionymi z morza   Uchodźcy zostali uratowani z szalup i statków "Alan Kurdi" i "Aita Mari". Emiliano Albensi /Włoski Czerwony Krzyż

 

Zespół sanitarny codzienne bada ich temperaturę ciała i wydolność oddechową oraz wykonuje inne czynności - "od pomocy psychologicznej po informacje o procedurach dotyczących prawa azylowego lub łączenia rodzin z krewnymi w Europie - dni mijają w ciągłym pragnieniu opuszczenia statku" - pisze N. Scavo. Na razie wszystko odbywa się bez napięcia, a wszyscy mają umożliwiony kontakt z rodziną. W pierwszym tygodniu wykonano 900 rozmów z krewnymi, z którymi imigranci pozostają w codziennej łączności, także dzięki internetowi. Nie dla wszystkich to jest łatwe. Są wśród nich i tacy, którzy muszą dzwonić do znajomych z wioski, by przekazali dobre nowiny krewnym. I tacy, którzy płaczą na okrągło, opowiadając przez telefon, że są uratowani, wreszcie z dala od Libii i na terytorium europejskim, nawet jeśli jest to statek pod trójkolorową banderą na wodach włoskich.

Statek-kwarantanna z 222 imigrantami wyłowionymi z morza   "Nie ma powodów, by nie wierzyć pracownikom Czerwonego Krzyża" - myślą imigranci afrykańscy. Emiliano Albensi /Włoski Czerwony Krzyż

Dowódca "Rubattino", który z powodu białych włosów i determinacji wygląda jak ktoś, kto wiele już widział, opowiada, powstrzymując łzy emocji w tych dniach: "To doświadczenie, które z całą załogą zapamiętamy na zawsze. Jak można dopuścić myśl, że ci nieszczęśnicy powinni być pozostawieni samym sobie w Libii, a później podczas rejsu?".

Imigranci zaproponowali współpracę na pokładzie - od czyszczenia kabin, po tłumaczenia wielojęzyczne. W większości są to Bengalczycy i Północnoafrykańczycy.

"Rubattino", skonstruowany w Stoczni Ferrari w La Spezii w 2001 r., może przewozić prawie 1500 pasażerów i 630 samochodów. Ma długość 180 metrów, szerokość - 26 m, a jego 31 tys. t tonażu sprawia, że jak łódeczki wyglądają "Alan Kurdi" i "Aita Mari", statki humanitarne, dzięki którym rozbitkowie zostali uratowani i które są zakotwiczone niedaleko w oczekiwaniu także na przejście dwutygodniowej kontroli sanitarnej.

- Byłem w Libii, żeby pracować - opowiada dziennikarzowi 22-letni chłopak, jak wszyscy pozostali z twarzą zakrytą maseczką. - Ale udało mi się uciec, a jedynym sposobem było wsiąść do łodzi. Jak tłumaczy Marokańczyk, przez prawie 3 miesiące przebywali w domu w Zuarze. - Zapłaciliśmy natychmiast 2500 euro, które zaoszczędziliśmy, i dlatego nas nie torturowali. Ale prawie nigdy nie było co jeść i pić - mówi. - W dniach poprzedzających wyprawę strażnicy mówili ciągle o jednym z ich szefów, który się nazywa Ammu. Rozmawiali o nim ciągle, ale nie wiedzieliśmy, kim on jest.

Marokańczyk do 2009 r. przebywał w Rovigo, jak opowiada, a potem powrócił do swojej wioski po śmierci rodziców, gdy jego żona została sama z dwójką dzieci. On jest tym najlepiej poinformowanym. Wie, że chodzi o jednego z Dabbashi, szefa handlu ropą, bronią i ludźmi w Zuarze. Ammu został uwolniony kilka tygodni temu po ataku na więzienie, gdzie był przetrzymywany, i szybko powrócił do dowodzenia bojówkami i "zwykłymi" interesami.

"Wszyscy z rozbitków chcą zapomnieć o Libii, patrząc na ten stały ląd, który nie został im jeszcze »przyznany«" - konkluduje Nello Scavo.

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

baja /Avvenire