Marek Jurek: Wchodzimy w stan społecznej katastrofy

GN 06/2024

publikacja 08.02.2024 00:00

O szansach na uchwalenie ustawy „Tak dla Rodziny, nie dla Gender” i wywrotowym programie obecnej koalicji mówi Marek Jurek.

Marek Jurek w latach 2005–2007 był marszałkiem Sejmu i wiceprezesem PiS. W 2007 r. odszedł z PiS i do 2018 r. kierował Prawicą Rzeczypospolitej. Marek Jurek w latach 2005–2007 był marszałkiem Sejmu i wiceprezesem PiS. W 2007 r. odszedł z PiS i do 2018 r. kierował Prawicą Rzeczypospolitej.

Bogumił Łoziński: Inicjatywa Ustawodawcza „Tak dla Rodziny, nie dla Gender”, której jest Pan przedstawicielem, została złożona w Sejmie ponad 3 lata temu. Dlaczego nie została uchwalona, gdy większość miała Zjednoczona Prawica?

Marek Jurek:
Pierwsze czytanie w Sejmie odbyło się trzy lata temu, projekt został skierowany do komisji spraw zagranicznych i sprawiedliwości, które mimo wielokrotnych apeli nigdy się nim nie zajęły, więc przeleżał w „zamrażarce”. Projekt społeczny ma ważność przez dwie kadencje, więc teraz Sejm musi się nim zająć ponownie. Choć oczywiście moment, w którym ustawa mogła zostać łatwo uchwalona, już minął. Natomiast to, że nie została po prostu odrzucona, w sposób oczywisty potwierdza jej potrzebę. PiS nigdy nie zaprzeczał jej słuszności, ale zapewniał, że póki rządzi, nie warto przejmować się zagrożeniami, jakie niesie gender dla kultury i edukacji.

Inicjatywy obecnie rządzącej koalicji pokazują, że PiS-owska zasada „dopóki my rządzimy, wszystko jest w porządku” była błędem?

Oczywiście, i to nie tylko w sprawach cywilizacji życia i praw rodziny. Na każdym polu widzimy, że PiS nie myślał o tym, co będzie po zmianie władzy, co zrobić, żeby własnej polityce zapewnić większą trwałość niż czas swoich rządów. Wszystkie te „kreatywne” inwencje prawne, po które sięgano, przygotowywały legitymację dla obecnego bezprawia. Ostrzegałem o tym przez 8 lat, a teraz cała konstrukcja sypie się jak domek z kart.

Jednak przez 8 lat rządów PiS konwencja stambulska była martwym dokumentem, władze jej zapisów nie realizowały?

Wręcz przeciwnie, przecież rząd centralny to nie cała władza. Założenia edukacji definiuje narodowy ustawodawca, ale szkoły nadzorują i kontrolują samorządy – bardzo często, szczególnie na poziomie dużych miast, zdominowane przez PO. Tęczowe piątki odbywały się w szkołach w zasadzie bez przeszkód.

Konwencja stambulska nosi pełną nazwę: „Konwencja o zapobieganiu i zwalczaniu przemocy wobec kobiet i przemocy domowej”. Jej zwolennicy twierdzą, że postulujący wypowiedzenie tego dokumentu są za przemocą wobec kobiet.

I to jest najgorszy przykład jej propagandowej przewrotności. Ale to nic nowego. Już w czasie rewolucji francuskiej główny organ Wielkiego Terroru nazwał się Komitetem Bezpieczeństwa Publicznego. Właśnie tak – masowe zbrodnie i zastraszanie nazwano bezpieczeństwem. Księdza Władysława Findysza, męczennika czasów gomułkowskich, wtrącono do więzienia i zamęczono na podstawie „dekretu o ochronie wolności sumienia i wyznania”. Przemoc w opakowaniu „wolnościowych” haseł to stała praktyka rewolucyjnej polityki. Tymczasem konwencja zawiera wiele elementów przemocy i przymusu wobec państw, narodów i samych rodzin. Na przykład zobowiązanie edukacji publicznej do „wykorzeniania” stereotypowych wzorów mężczyzny i kobiety, do wdrażania uczniów do „niestereotypowych ról płciowych”, unieważnienie wszelkich praw, które mogłyby przeszkadzać w realizacji założeń konwencji, wreszcie mechanizm stałego nadzoru i zaleceń wobec państw. Konsekwencje konwencji najlepiej streszcza deklaracja sprawozdawczyni rezolucji ratyfikacyjnej w Parlamencie Europejskim. Po jej uchwaleniu poseł Christine Revault d’Allonnes-Bonnefoy oświadczyła, że „teraz aborcja została uznana za prawo na poziomie europejskim”. Powiedziała to upoważniona przez przygniatającą większość Parlamentu Europejskiego, i tak wygląda oficjalna wykładnia konwencji. Bo powinności macierzyńskie czy odpowiedzialność ojca – to wszystko można uznać za „stereotypowe role mężczyzny i kobiety”, od których należy społeczeństwo uwolnić.

Drugim najważniejszym postulatem ustawy „Tak dla Rodziny, nie dla Gender” jest przedstawienie przez rząd projektu Międzynarodowej Konwencji Praw Rodziny. Co miałoby się znaleźć w tym dokumencie?

W istocie chodzi o potwierdzenie na forum międzynarodowym norm, które obowiązują w Konstytucji Rzeczypospolitej i w konstytucjach innych państw (głównie środkowoeuropejskich), które konwencji genderowej przyjąć nie chcą. Czyli o: uznanie obowiązku ochrony rodziny (a więc trwałego związku mężczyzny i kobiety, nastawionego na posiadanie i wychowanie dzieci), jej pozycji prawnej i kulturowej; wychowawcze prawa rodziny; ochronę szkół przed propagandą antyrodzinną; ochronę państw (przez stwierdzenie ich sprzeczności z prawami rodziny) przed naciskami instytucji narodowych na prawną promocję związków nierodzinnych. Wreszcie – prawo rodzin do domagania się od władz publicznych zwalczania demoralizacji – jak w art. 72 naszej konstytucji. I stały mechanizm współpracy państw na rzecz tych wartości. Żyjemy w świecie, w którym „prawa człowieka” w coraz mniejszym stopniu oznaczają prawa ludzi. Czas więc zacząć je definiować i podjąć polską politykę praw człowieka. A raczej – należało, póki rządzili ci, którzy przynajmniej deklaratywnie zgadzali się z tymi postulatami. Teraz wchodzimy w zupełnie inną sytuację.

Obecnie rządzi koalicja trzech ugrupowań: KO, Trzeciej Drogi i Lewicy. Czy można określić jej profil ideowy, wskazać punkty odniesienia, którymi się kieruje?

Koalicji nadają ton środowiska wywrotowe. Jest PSL, ale na razie nie widać, by poza tym, że zapewnia, iż różni się od PO, proponował jakąś inną politykę. Miejmy nadzieję, że przynajmniej będzie blokował skrajne propozycje. A wchodzimy pomału w stan społecznej katastrofy. Władza na przykład postanowiła ułatwić całkowicie anonimowy dostęp do środków wczesnoporonnych wszystkim licealistkom i licealistom. Bo to również chłopak może dać rano dziewczynie pigułkę, żeby „to wzięła i zniknie kłopot”, „awaria” – jak to mówi władza. Ta przestępcza, antyrodzinna, antyspołeczna, antywychowawcza działalność przełoży się na tysiące tragedii i z tego powinni zdać sobie sprawę ludzie, którzy przekazali im władzę albo bagatelizowali przejęcie przez nich władzy. Dlatego zawsze apelowałem do autorytetów Kościoła, by wyraźnie mówić, że głosowanie powszechne to przede wszystkim udział każdego wyborcy w akcie władzy suwerennej, za który odpowiadamy przed Bogiem. I nie mówię tego, by obarczać odpowiedzialnością ludzi, którzy poparli nową władzę, ale by im uświadomić konsekwencje. Przeszłości nie zmienimy, ale możemy zmienić przyszłość. Nawet jeśli to trochę potrwa. Warto, żebyśmy przynajmniej przy wyborach prezydenckich o tym pamiętali.

W tym kontekście inicjatywa „Tak dla Rodziny, nie dla Gender” ma niewielkie szanse?

Szanse są wielokrotnie mniejsze niż w poprzednich latach. Na tym też polega odpowiedzialność poprzedniej władzy. Wypchnęli konwencję stambulską do Trybunału Konstytucyjnego, co samo w sobie było uchyleniem się od odpowiedzialności, ale i w Trybunale konwencję przetrzymano, póki Donald Tusk nie wycofał wniosku premiera Morawieckiego. Dziś oczywiście nie byłoby warunków, by tak jak trzy lata temu, mimo kwarantanny covidowej, zbierać podpisy pod projektem „Tak dla Rodziny, nie dla Gender”. Choć warto zauważyć, że PiS, Konfederacja i PSL, które były przeciw ratyfikacji konwencji stambulskiej, mają ciągle połowę głosów w Sejmie. I warto pamiętać o buncie sumień, jaki miał miejsce w poprzedniej kadencji w czasie odrzucania aborcyjnego projektu poseł Barbary Nowackiej. Liderzy partyjni – Grzegorz Schetyna, Jarosław Kaczyński, Paweł Kukiz – głosowali za skierowaniem projektu do dalszych prac w komisji sejmowej. Większość posłów natomiast odrzuciła ten antykonstytucyjny projekt w pierwszym czytaniu. Nawet jeśli szanse są mniejsze, trzeba dokończyć pracę, a ostateczna odpowiedzialność spoczywa na posłach.

Co będzie dalej pod rządami „środowisk wywrotowych”.

Jeśli się biernie poddamy, uznamy, że w sprawach zasadniczych większość jest po przeciwnej stronie, to Polska podzieli los Irlandii, gdzie premier Leo Varadkar przeprowadza rewolucję niszczącą kilkunastowiekowe duchowe dziedzictwo tego narodu. Tam dokonują się zmiany w przewidywalnym czasie nieodwracalne. Ale jeśli chcemy w przyszłości decyzje obecnej władzy odwrócić – musimy reagować konsekwentnym i uargumentowanym sprzeciwem. Wtedy może być tak jak w Polsce w latach 1994–1997. Gdy postkomuniści przywrócili PRL-owską dopuszczalność prenatalnego dzieciobójstwa, społeczeństwo zareagowało protestami. W Warszawie odbyła się ogromna, 100-tysieczna manifestacja w obronie życia. A TK uznał tę ustawę za niezgodną z konstytucją. I gdy po rządach AWS, w 2001 r., władzę ponownie objęli postkomuniści – prawa do życia już nie podważali. Tak więc od dzisiejszej postawy opozycji i opinii konserwatywnej zależy, czy rewolucja, którą w tej chwili kontynuuje Donald Tusk, okaże się trwała, czy jedynie przejściowa. Pamiętajmy też o niejednorodności obecnej koalicji. Wielu ludzi głosowało na nich przypadkowo. W referendum stanowisko poprzedniego rządu poparło prawie półtora miliona wyborców opozycji. Ci ludzie więc bardziej głosowali przeciw PiS niż przeciw jego polityce. Kiedy do tych Polaków dotrze, jak bardzo nowa władza dewastuje życie społeczne, mogą swe stanowisko zrewidować. Ale jest jeszcze jedna nauka z ostatnich lat. Postulaty cywilizacji życia i praw rodziny powinny mieć za sobą własną reprezentację polityczną. Konformizm daje jedynie złudne poczucie bezpieczeństwa. Nie wystarczą deklaracje o wartościach, potrzebne są – szczególnie w trudnej sytuacji – konkretne, przemyślane postulaty i właściwa kontrola procesu politycznego. Po prostu, jak wielokrotnie mówiłem, cywilizacja życia ma prawo do własnej polityki.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.