Nie spalę książek byłego księdza

Jacek Dziedzina

Żaden były ksiądz czy „były mąż”, żaden były katolicki dziennikarz czy były lider wspólnoty nie jest w stanie swoimi wyborami zaprzeczyć prawdzie, którą głosił, gdy był „jednym z nas”.

Nie spalę książek byłego księdza

„Czyńcie więc i zachowujcie wszystko, co wam polecą, lecz uczynków ich nie naśladujcie. Mówią bowiem, ale sami nie czynią” (Mt 23,3). Zawsze dotykał mnie ten fragment Ewangelii. I zarazem niepokoił – jak to możliwe, że można być „nosicielem” prawdy, a jednocześnie swoim życiem zaprzeczać temu wszystkiemu? Czy to w ogóle „humanitarne”, żeby człowieka sprowadzić do „nośnika” prawdy, niezależnie od jego osobistych wyborów i czynów?

Coś się w nas w pierwszym odruchu wewnętrznie burzy na takie postawienie sprawy: bo co z relacjami i zaufaniem, które są fundamentem odkrywania i doświadczania prawdy; co z innymi słowami Jezusa: „Po tym wszyscy poznają, żeście uczniami Moimi, jeśli będziecie się wzajemnie miłowali” – przecież jest tu wyraźnie postawiony warunek poznania – nie samo nauczanie, ale dowód miłości wzajemnej sprawi, że świat uwierzy w Jezusa.

A jednak odrzucenie tego „mechanizmu” z pierwszego fragmentu ("czyńcie, co polecą, ale nie naśladujcie") i uzależnienie uznania czegoś za prawdę tylko od jakości życia głosicieli, byłoby jakiś rodzajem… relatywizmu moralnego. Bo – konsekwentnie – należałoby uznać z automatu za prawdę wszystko, co głosi ktoś „moralnie poprawny” – tylko dlatego, że „papiery” ma w porządku i opinię niezszarganą. Kryterium byłaby wówczas – mówiąc brzydko – jakość „nośnika”, a nie sama treść.

Jeśli więc Jezus tak mocno podkreśla, że nawet w przypadku osób żyjących oficjalnie w jedności ze wspólnotą religijną (tu chodziło przecież nie o żadnych „byłych”, ale o „aktualnych” faryzeuszów i uczonych w Piśmie) można wierzyć ich nauczaniu niezależnie od tego, że swoim życiem mu zaprzeczają, to o ileż bardziej dotyczy to różnego rodzaju „byłych”, którzy przez lata nie tylko głosili, ale i autentycznie żyli tym, co głoszą. Czy tylko dlatego, że ich późniejsze wybory (zrzucenie sutanny czy zostawienie rodziny) stoją w sprzeczności z tym, co głosili, mamy prawo zakwestionować całe dobro, które działo się za ich sprawą? A co w przypadkach, gdy do żadnego zrzucenia sutanny, habitu czy porzucenia rodziny nie doszło, ale na jaw wyszło podwójne, a nawet potrójne życie liderów wspólnot i rodzin – czy to też wystarczający powód do skasowania nagrań z ich nauczaniem i paleniem książek?

Rozumiem emocje członków wspólnot, które po odkryciu mrocznej przeszłości i podwójnego życia swoich założycieli postanowiły nie uznawać ich więcej za autorytet (głośno ostatnio było zwłaszcza o francuskich wspólnotach życia).  Ale nie jestem w stanie do końca pogodzić się ze zbyt łatwym (choć pewnie łatwo to nie przychodzi) czyszczeniem dysku, zakwestionowaniem całego dobra duchowego, którego za ich sprawą doświadczały kolejne pokolenia naśladowców. Imponuje mi sposób, w jaki podchodzą do tego m.in. polscy dominikanie – w kolejnych wydaniach genialnego śpiewnika „Niepojęta Trójco” niezmiennie znajdują się również utwory ich byłego współbrata (podpisane nadal jego nazwiskiem), którego wybory po zrzuceniu habitu wydawały się zaprzeczać duchowemu bogactwu, jakie zawarł w swoich kompozycjach. Sam zresztą nie mam problemu, by właśnie te pieśni wykorzystywać przy różnych okazjach.

„W imię zwykłej przyzwoitości i uczciwości proszę was o jedno: jeśli (nie daj Boże!) porzucę kiedyś Dorotę i troje naszych dzieci, a potem będę wam głosił płomienne konferencje na temat mistyki małżeństwa, spalcie wszystkie moje książki, zresetujcie artykuły, zróbcie formatowanie dysku, a nawet wywalcie mnie z grona znajomych” - pisał tutaj parę dni temu mój redakcyjny kolega Marcin Jakimowicz. Oczywiście, rozumiem intencję autora: trafnie wskazuje na inną chorobę, jaką jest coraz śmielsze dorabianie teologii do grzesznych wyborów. I ma rację mówiąc, że gdyby (nie daj Boże!) sam popełnił największą głupotę życia, a nadal głosił jak gdyby nigdy nic konferencje o małżeństwie, mielibyśmy prawo odwrócić się na pięcie – pewnie bardziej zasmuceni niż zgorszeni. Ale nie byłoby we mnie zgody na palenie książek, czyszczenie strony gosc.pl z jego artykułów czy inne „usuwanie z grona znajomych”. Podobnie jak nie ma we mnie wewnętrznej zgody na usuwanie pism i nagrań z nauczaniem byłych księży czy liderów, ludzi kultury i nauki z czasów, gdy wszyscy słuchali w skupieniu, czując, że dotykają prawdy, dobra i piękna. Bo prawda, którą głosili, jest większa niż największe głupoty czy zbrodnie, jakie mogli popełnić w późniejszych latach.