Pegaz i Kasztanka

Wojciech Wencel

|

GN 9/2019

Pięćdziesiąt lat temu zmarł poeta, który uformował mit historyczny Józefa Piłsudskiego.

Pegaz i Kasztanka

W kwietniu 1943 roku Kazimierz Wierzyński wygłosił w Nowym Jorku wykład „Współczesna literatura polska na emigracji”. Powiedział wtedy o swoim najbliższym przyjacielu: „Polska jest dla Lechonia zarówno rzeczywistością historyczną, jak i legendą pozaczasową”. To mądre zdanie odnosiło się do obu poetów. W pozaczasowej legendzie Jana Lechonia pierwsze skrzypce grali książę Józef, sarmaci, Piłsudski, a także Moniuszko, Matka Boska i powstańcy w krakowskich czapeczkach. Wieczną Polską Wierzyńskiego niepodzielnie rządził Marszałek.

Wieczorem 13 maja 1935 roku na Polu Mokotowskim trzysta tysięcy ludzi patrzyło, jak przed niewielką trumną Piłsudskiego maszerują oddziały piechoty, przejeżdżają kawalerzyści, grzmią działa i pochylają się chorągwie. Nagle zerwał się wiatr, lunął deszcz, orkiestra zagrała „Pierwszą Brygadę” i każdy zastanawiał się nad przedziwnymi słowami: „Chcieć – to móc”. „Była to chwila – pisał później Wierzyński – kiedy Piłsudski zdobył wreszcie Polskę, nie zdobytą za życia. Śród burzy, bębnów i dział stanęła u jego trumny, jakby chciała złożyć mu to wyznanie”.

W głowie poety, jak w fotoplastykonie, przesuwały się obrazy z młodości: okładka jednodniówki „1863”, w której debiutował, ćwiczenia strzeleckie w Krakowie, twarz kapitana Lisa-Kuli z Polskiej Organizacji Wojskowej w Kijowie, tłum wiwatujący przed warszawskim pensjonatem po przyjeździe Piłsudskiego z Magdeburga, salonka naczelnego wodza na stacji w Równem, sceny z Bitwy Warszawskiej.

Po powrocie do domu Wierzyński wyciągnął z szuflady zapomniane wiersze, pisał nowe. Tak powstał tom, a właściwie poemat historiozoficzny „Wolność tragiczna”. Punktem wyjścia jest w nim legenda powstania styczniowego, z której wyłania się konkret polityczny – pieczęć Rządu Narodowego: „I puka w ciemne okno – budzą się pośnięci:/ Niech wstaną i zaświecą, przywiózł tajne listy!/ Czytają, drżą im ręce. Blask bije z pieczęci”. Piłsudski, który pojawia się w zakończeniu „Klechdy”, by znowu zapukać do polskich okien, okazuje się wrogiem widm odbierających narodowi siły. Pragnie prowadzić Polaków z zaklętego kręgu melancholii ku rzeczywistości. Mocuje się z ukochaną Ojczyzną jak biblijny Jakub z Bogiem.

Oś tej poetyckiej opowieści tworzą kolejne przystanki na drodze Piłsudskiego: drużyny strzeleckie („Róbcie co chcecie – ja zaś będę robił wojsko”), Legiony Polskie („Teraz już tylko bić się o to, co nam wzięli”), listopad 1918 roku („tłum, co ciągnie z krzykiem i nie wie co dalej”), wojna polsko-bolszewicka („Konie poją się w Wiśle, potem w Bugu, w Niemnie”), śmierć prezydenta Narutowicza („Sam został z buntem, klęską i hańbą w ojczyźnie”), Sulejówek („Jak tu cicho i dobrze, gdy nie ma nikogo,/ Prócz dzieci na werandzie i żony przy ulach”), przewrót majowy („Za wszystkich mam raz jeszcze wziąć w siebie truciznę”), rządy silnej ręki („Dźwignę was i wyniosę na dumnej przemocy”), samotna starość („Wasz naród nieskruszony przez moje sumienie”), wreszcie śmierć, pogrzeb i przesłanie dla potomnych.

Już ta garść cytatów głęboko zapada w pamięć. A przecież w tomie znalazły się znacznie bardziej inspirujące frazy o wymowie historiozoficznej: „Z czego budujesz kraj ten? Z ludzi, których nie ma”; „Państwo w kamieniach młyńskich, naród niegotowy”; „Zdawało się, że wolność to już będzie dosyć,/ A to jest tylko tyle, ilu ich poległo”; „Siałem wiatry śmiertelne. Jestem czoło burzy”. I w końcu ta najistotniejsza, stanowiąca duchowy testament Marszałka: „Skazuję was na wielkość. Bez niej zewsząd zguba”.

„Wolność tragiczna” była pierwszym arcydziełem w dorobku Wierzyńskiego. Perfekcyjnie skomponowana, pełna dramatycznych napięć (współczesność–romantyzm, rzeczywistość–wyobraźnia, wódz–naród) definiowała wolność jako praktykę woli, zachwycała obrazami, twórczo nawiązywała do tradycji literackiej. Recenzent „Tygodnika Ilustrowanego” dowodził, że Wierzyński ostatecznie uformował mit historyczny, który wcześniej występował w formie żywiołu: „W wielu miejscach wydaje się w pierwszej chwili, że poeta zużytkował jakieś istniejące zwroty, że cytuje jakieś wieczyste formuły polskości. (…) Wierzyński kontynuuje tu wielką linię polskiej literatury, prowadzącą od Skargi do Wyspiańskiego. Wydaje się, jakby wiersze te rozbrzmiewały w pustce, pod ciemnymi sklepieniami, w transcendentnej przestrzeni – tak potężny jest ich rezonans, tak są monumentalne i marmurowe”.

Tym recenzentem był nie kto inny, tylko Bruno Schulz, autor „Sklepów cynamonowych” i „Sanatorium pod Klepsydrą”, sąsiad Wierzyńskiego z Drohobycza.•

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.