Po raz kolejny MEN wymyśla „rewolucyjny” (czyt. szkodliwy i bezsensowny) pomysł, z którego potem się... okrakiem wycofuje.
Tym razem chodzi o przedszkola. W lipcu 2025 r. rząd przyjął projekt ustawy deregulacyjnej, który zakładał, że w przedszkolach do prowadzenia wszystkich zajęć można zatrudniać osoby bez statusu nauczyciela, o ile... mają odpowiednie kompetencje. Część mediów nazwało ten pomysł rewolucyjnym. W teorii miałoby się to dziać za zgodą dyrektora i kuratora, a pracę mogliby podejmować m.in. specjaliści pedagogiki specjalnej czy studenci wyższych lat pedagogiki. Na szczęście znów przytomnie zareagowało społeczeństwo; głównie nauczyciele i eksperci, ale też świadomi rodzice. Alarmowano o niebezpieczeństwach wynikających z takiego rozwiązania: chodzi o nierówny poziom nauczania, brak przejrzystości procesu rekrutacji, a następnie nauczania maluchów przez takie osoby. Od lat zresztą toczy się batalia, że nie istnieje coś takiego jak „przedszkolanka”, lecz nauczyciel przedszkolny, co przecież pokazuje, jak poważne to zadanie. Bo nie chodzi przecież o „przechowanie” najmłodszych w placówkach, lecz mądre ich prowadzenie, nauczanie, wychowanie. Zmiany w teorii miały łagodzić braki kadrowe. Ale łagodzenie braków kadrowych za pomocą osłabienia prestiżu nauczycieli przedszkolnych to absurd. Projekt został wycofany z dalszych prac – podało MEN. To dobrze. Ile jeszcze jednak przyjdzie nam przetrwać równie „ciekawych” pomysłów? Ile kolejnych „rewolucji” pochłonie publiczne pieniądze i będzie skutkować pogłębiającym się chaosem w polskiej edukacji?
zdj. ilustracyjne
unsplash
Agata Puścikowska
Absolwentka dziennikarstwa i komunikacji społecznej na Uniwersytecie Warszawskim. Od 2006 redaktor warszawskiej edycji GN, od 2011 dziennikarz działu „Polska” w GN. Autorka kilku książek, m.in. „Wojennych sióstr” oraz „Święci 1944. Będziesz miłował”.