To już epidemia. Co więcej, wydaje się, że nawet bardziej szkodliwa niż koronawirus, infekuje bowiem mentalność, zatruwa moralność i demoluje tkankę społecznych relacji – nawet tych najbardziej podstawowych. Epidemia sekciarstwa, łatwowierności i lenistwa opanowuje umysły i serca Polaków – oto powyborczy krajobraz w kraju nad Wisłą, Anno Domini 2020.
Prawdopodobnie gdzieś w głębokich latach czterdziestych dwudziestego wieku francuski jezuita, kardynał Henri de Lubac zapisał w swych „Paradoksach” następujące zdanie: „Łatwowierność, sekciarstwo i lenistwo to trzy naturalne skłonności człowieka. Zbyt często zwykł je on kanonizować, używając przy tym najszlachetniejszych określeń”. Słynny Kardynał nie zdawał sobie wówczas zapewne sprawy z tego, jak precyzyjnie opisał rzeczywistość, która około osiemdziesiąt lat później będzie miała miejsce w powyborczej Polsce. Nie chodzi przy tym wyłącznie o jakąś tanią analogię. To co obserwujemy obecnie – coraz bardziej postępujące rozhamowanie owych naturalnych, zdaniem de Lubaca, skłonności, połączone z nieudolnym maskowaniem ich za pomocą górnolotnych frazesów – pozwala sądzić, że powyborcze szaleństwo przybiera w naszym kraju postać coraz bardziej groteskową, smutną i niebezpieczną.
Najpierw chamstwo. Gości nie tylko na wargach tych, którzy z Bogiem stosunków oficjalnych nie utrzymują. Wylewa się również z ust, które rano i wieczorem szepczą pacierze i co niedzielę wiarę w Kościele wyznają, a nawet komunię świętą przyjmują. Jak widać w głowach i sercach wielu z nas w jakiś przedziwny sposób to się nie kłóci. Można więc nabożnie powtarzać: „Wierzę w Boga Ojca wszechmogącego”, a następnie sięgnąć po smartfon lub klawiaturę komputera i własnoręcznie uzupełnić boskie niedobory wszechmocy. Wszak skoro Bóg nie zesłał jeszcze ognia deszczu i siarki na tych zaprzańców, zboczeńców, kolaborantów i pseudoelitę lub – w wypadku preferowanej opcji przeciwnej – na wsioków, nierobów (z wykluczeniem dzieciorobów), prymitywów i faszystów, to trzeba mu pomóc. A ponieważ nie mamy jeszcze w Polsce powszechnego dostępu do broni, z braku laku lepszy bluzg niż nic. Więc bluzgamy. Czasami nieco bardziej finezyjnie, w białych rękawiczkach ironii, zjadliwości, cynizmu i pogardy. Czasami wprost, bo bliźni jakby tępy i nie zrozumie inaczej. Niestety, z całym szacunkiem dla wyznawców tego rodzaju metodologii w powyborczej dyskusji – nie przekonują mnie argumenty, że „tamci” są jeszcze gorsi, że my się tylko bronimy, że to odpowiedź na przemysł pogardy lub propagandę nienawiści. Spór o to, kto pierwszy zaczął, przypomina na obecnym etapie dyskusję o pierwszeństwo między kurą a jajkiem z tą wszak różnicą, że obie strony pragną obsadzić się w roli koguta, a przeciwnika – w funkcji robaka do zżarcia. Zainteresowanym przypominam, że reguła „oko za oko” miała już swoje pięć minut w Starym Testamencie. Może więc warto obudzić się wreszcie w Nowym Przymierzu i posłuchać nieco Ewangelii? Niestety, niewielu chyba zdaje sobie sprawę z faktu, że tak radykalna negacja ewangelicznego przesłania szacunku i miłości bliźniego, którą obecnie w Polsce można obserwować po obu stronach politycznego sporu, przypomina w dużej mierze zachowania sekciarskie. To przecież sekta (od łacińskiego „secare”) odcina się od tego, co nie pasuje do jej wizji świata. Słowa o pojednaniu i zbliżeniu w ustach wszystkich zaangażowanych w aktualny polityczny spór, bez względu na to, po której stronie, brzmią co najmniej groteskowo, skoro dopuszczają oni pojednanie wyłącznie na własnych warunkach. To nie jest Ewangelia, Panowie i Panie – w tym sporze, jak do tej pory, nikt zła dobrem nie zwycięża!
Następnie łatwowierność, żeby nie powiedzieć – naiwność. Doprawdy, ręce opadają, gdy śledzi się ten absolutnie bezkrytyczny, bezrefleksyjny i ahistoryczny poziom identyfikacji ze swymi politycznymi idolami, bez jakichkolwiek hamulców – że o podstawowej wiedzy politologicznej nie wspomnę. Zaciekli zwolennicy opozycji jakby wypruli ze swych organizmów polityczną pamięć długotrwałą wraz z listą afer, przekrętów, matactw i ośmiorniczek zakrapianych hipokryzją, która obciąża sumienia ich pupili tak głośno wołających dziś o dziejową sprawiedliwość. Bezkrytyczni zwolennicy frakcji rządzącej mają z kolei problem z pamięcią krótkotrwałą. Jakoś nie potrafią wejść z nią w kontakt i nabrać świadomości rozmaitych ustawowych niedoróbek, legislacyjnych zwodów i projektów z obszaru szeroko rozumianej inżynierii społecznej wdrażanych z wdziękiem słonia tańczącego w składzie porcelany. Nie rumienią się też ze wstydu słuchając wiadomości w Telewizji Publicznej. Jakie są tego konsekwencje? Brak umiaru, dystansu i agresywny polityczny mesjanizm po obu stronach barykady. W efekcie, zamiast cesarzowi oddawać co cesarskie, a Bogu – co boskie, z cesarza (lub z eks-kandydata na cesarza) robi się bożka, naiwnie wierząc, że stanie się lekarstwem na wszystkie nasze lęki wprojektowane w ten świat. W żadnej mierze nie wychodzi z tego właściwe rozumienie roli politycznego autorytetu i dojrzałej w pluralizmie poglądów narodowej wspólnoty; co najwyżej brutalna polityczna idolatria.
Wreszcie lenistwo. W rzeczywistości nikt lub bardzo niewielu spośród uczestników tej społecznej rozróby zadało sobie trud, żeby zatrzymać się przez chwilę i spróbować choćby zrozumieć rację strony przeciwnej. Nie chodzi o to, żeby je popierać lub żeby w imię politycznej poprawności akceptować to, co z perspektywy wierzącego katolika jest nie do zaakceptowania. Chodzi tylko o minimum uczciwości nakazującej przyznać, że ta druga, inaczej wybierająca połowa ludzi, to nie ogłupione bydło albo wyrachowana banda przestępców w białych rękawiczkach, tylko ludzie mający jakieś swoje racje, obawy, dylematy i wątpliwości, które inaczej niż my opracowują. Możemy się ze sobą nie zgadzać, nie możemy się jednak nie szanować. Taki nakaz płynie nie tylko z Ewangelii, ale po prostu – z poziomu podstawowych norm i zwykłej osobistej kultury. Niestety, łatwiej, wygodniej i szybciej wskoczyć w proste myślenie typu: my – dobrzy, oni – źli, przypuszczając następnie frontalny atak na wszystko, co niezgodne z naszymi wartościami. Tymczasem, czy nam się to podoba, czy nie, z politycznymi przeciwnikami przyjdzie nam przez najbliższe lata żyć w tym samym kraju, mieście, wiosce czy nawet rodzinie. Wyprzemy się ich? Wyklniemy? Ześlemy na antypody, a może sami wyjedziemy? Jeśli tego rodzaju plany lęgną nam się w głowie, to znaczy, że mamy większy problem niż oni – może nie z tym, w co wierzymy, ale ze sposobem, w jaki to czynimy.
Marzy mi się kraj, którego mieszkańcy nie robią z polityki przedmiotu ideologicznej wiary, ale potrafią krytycznie ważyć argumenty, zachowując również zdrowy dystans do własnych politycznych preferencji. Kraj, w którym wierzy się w Boga, szanuje drugiego człowieka, a polityków krytycznie i z kulturą ocenia po ich działaniach – także w swoim własnym obozie. Wreszcie kraj, w którym mniejszość jest w stanie uszanować wybór większości, a większość – uważniej wsłuchać się w głos mniejszości, zwłaszcza jeśli różnica między nimi jest tak niewielka. Nie mam przy tym złudzeń – tak dojrzałej obywatelskiej postawy długo jeszcze w Polsce nie będziemy powszechnie oglądać. Może jednak zaczniemy przynajmniej z sobą rozmawiać na jakimś minimalnym poziomie przyzwoitości, bez natychmiastowego obsadzania drugiego w roli dobrego lub złego katolika, tradycjonalisty czy modernisty, lewaka czy konserwatysty. Skoro bowiem każdy bez wyjątku człowiek jest drogą Kościoła, ślady stóp, które pozostawi w jego sercu przychodzący przez nas Bóg, są daleko ważniejsze niż wszystkie bohatersko wygrane polityczne batalie.
dr hab. prof. UŚ, filozof, członek Rady ds. Apostolstwa Świeckich KEP, politolog.
Od lat posługuje modlitwą i na wiele sposobów głosi Ewangelię. Autor książek, artykułów oraz audiobooków poświęconych filozofii i duchowości chrześcijańskiej. Współpracownik Radia eM, Gościa Niedzielnego. Członek Rady Duszpasterskiej Archidiecezji Katowickiej i przewodniczący Komisji ds. świeckich II Synodu Archidiecezji Katowickiej. Znawca życia i duchowości św. Szarbela. Prywatnie mąż i ojciec.