Nowy Numer 16/2024 Archiwum

Bóg posyła nas do ubogich

O Bogu, który się upomina o tych "ostatnich" i o tym, czy jesteśmy gotowi usiąść w kościele obok prostytutki albo narkomana, mówią Wiola i Marek Richterowie z Klubu Wysoki Zamek.

Aleksandra Pietryga: Chodzi za mną zdanie, że to nie Bóg ma kłopot z bezwarunkowym miłosierdziem, ale my mamy problem z przyjęciem go.


Wiola Iwanicka-Richter: Tak, ja mam kłopot z przyjmowaniem miłosierdzia. Jako dziecko na wszystko musiałam "zasługiwać". Robiłam wszystko, żeby poczuć, że jestem kochana. Byłam grzeczna, dobrze się uczyłam, pomagałam. A i tak to było ciągle niewystarczające. Wiecznie mówili mi, że za mało się staram. I tak przeniosłam to na relację z Panem Bogiem. Wydawało mi się, że muszę zasłużyć na Jego miłość: modlitwą, wypełnianiem przykazań, dobrymi uczynkami. Muszę się napinać i starać. Im będę lepsza, tym Bóg bardziej będzie mnie kochał. 
Kiedy papież ogłosił Rok Miłosierdzia, poczułam, że to Bóg mi go daje, żebym mogła rozprawić się z czymś, co jest moim największym życiowym problemem. Pan Bóg chce zburzyć we mnie tę wizję miłosierdzia, którą noszę w sobie od dzieciństwa. Chce przekonać mnie, że On daje swoje miłosierdzie całkowicie za darmo i nic nie muszę robić, żeby być przez Niego kochana.


Marek Richter: Ja doświadczyłem miłosierdzia jak ten syn marnotrawny. W domu rodzinnym nie miałem miłości, więc chciałem ją znaleźć gdzie indziej. Między innymi w okultyzmie. Przez sześć lat szukałem szczęścia i przyjaźni wśród ludzi, dla których bogiem była muzyka metalowa, alkohol, przemoc… Przez sześć lat niszczyłem siebie. Chciałem się z tego wyzwolić, ale sam, swoimi siłami. Nie udawało się. Czułem się coraz bardziej beznadziejny, aż doszedłem do momentu, w którym było mi już wszystko jedno. Powiedziałem: Trudno, będę alkoholikiem i umrę. I wtedy przyszedł do mnie Bóg. Dopiero kiedy wypuściłem swoje życie z rąk, On mógł zacząć w nim działać. Pojechałem na rekolekcje i na początku czułem się tam jak w zakładzie psychiatrycznym. (śmiech) Jacyś wariaci na modlitwie śpiewają, tańczą, śmieją się, podnoszą do góry ręce. Co jest?! Podeszli do mnie księża i zaczęli się nade mną modlić. A ja w jednej chwili upadłem na kolana i zacząłem płakać jak dziecko. Nigdy w życiu tak nie płakałem. Jakby coś we mnie pękło. Poczułem w sobie ciepło. Dzisiaj wiem, że to Bóg do mnie przyszedł, że doświadczyłem wtedy Jego miłości. To było pierwsze w moim życiu spotkanie z Bożym miłosierdziem. 
Pan Bóg nie zaczyna relacji z grzesznikiem od recytowania dziesięciu przykazań. Od walenia mu po oczach nakazami i zakazami. Zaczyna od słów "Kocham cię". I dopiero wtedy człowiek, który czasami po raz pierwszy w życiu doświadczył miłości, dowiedział się, że Komuś na nim zależy, zaczyna pragnąć dobra, chce zmienić swoje życie, żeby być coraz bliżej Boga, który jest samym Dobrem. Nawet, kiedy ten człowiek po raz kolejny zaczyna tonąć, Bóg się nie obraża, ale znowu go ratuje. To nam puszczają nerwy, zaczynamy się niecierpliwić, wkurzać. No bo ile razy można kogoś wyciągać?! A Pan Bóg nie traci cierpliwości, nie odwraca się od człowieka.


A gdyby te dwadzieścia lat temu ktoś przyszedł do Ciebie i zaczął od wymieniania przykazań?


M.R.: To by mnie tu dzisiaj z wami nie było. Może bym się zapił gdzieś na śmierć. Uratowało mnie to, że poczułem się kochany, akceptowany z tym wszystkim, co robiłem, kim byłem, jaki byłem… I wtedy dopiero zapragnąłem iść drogą Tego, który mnie tak mocno kocha. I wypełniać Jego przykazania. Dopiero, kiedy Bóg dobrał się do mojego serca, byłem gotowy odrzucić całe zło, w jakim się babrałem.


Ludziom, którzy do was przychodzą, mówicie o miłości?


W.I.-R.: Nie zawsze da się używać słów, które są w słowniku języka polskiego. Tym ludziom słowo "miłość" kojarzy się zupełnie z czymś innym, niż to, co chcielibyśmy im przekazać. I czasem w spotkaniu z nimi trzeba obyć się bez słów. Oni wchodzą do Wysokiego Zamku z całym bagażem bolesnych przeżyć, przemocy, jakiej doświadczyli w rodzinach, braku miłości w domu i tak dalej. Poranieni, pogubieni, agresywni. I my ich nie zmieniamy od progu. To nie jest tak, że wejść do klubu mogą tylko ci grzeczni i wymyci. Że przychodząc do nas, muszą przyjąć jakąś pozę, założyć maskę. Nie. My ich przyjmujemy takich, jakimi są naprawdę, z całym ich światem, którym żyją na co dzień. Stawiamy wymagania, bo to też jest wyraz miłosierdzia, ale nie wyrzucamy nikogo, kto im nie potrafi sprostać. Jeden się dostosuje do naszych zasad w pięćdziesięciu procentach, a drugi w pięciu. Bo w tej chwili nie potrafi dać z siebie więcej. Ale z biegiem lat dochodzi do mnie coraz bardziej, że oni należą do Boga i Pan Bóg ich takich kocha. I to jest mój filtr, który sprawia, że udaje mi się kogoś nie udusić. (śmiech) Pytasz, czy mówimy im o miłości, o Bogu. Raczej czekamy na moment, w którym sami zaczynają zadawać pytania. Patrząc na to, jak żyjemy, wchodząc do kaplicy, którą mamy tu na górze. Oni są spragnieni miłości, nałogowo jej poszukują. Czasem robią głupie rzeczy, ale to też wynika z tego głodu miłości.


M.R.: A tak naprawdę nie zaspokoją go, dopóki nie doświadczą miłości Boga. Koniec i kropka. 


Co jest dla nich najważniejsze? 


W.I.-R.: Chyba poczucie, że mogą na nas polegać, że o każdej porze dnia i nocy mogą zadzwonić, nie tylko w godzinach, kiedy klub jest otwarty. Nie można mówić o miłości, kiedy wytycza jej się jakieś ramy, ściśle określone godziny urzędowania. Wiele osób, które przychodzą do nas, wychowuje się bez ojca. Im bardzo trudno zrozumieć, czym jest miłość Boga Ojca. No, bo jak? Do czego to odnieść?


« 1 2 »
oceń artykuł Pobieranie..

Zapisane na później

Pobieranie listy