Nowy numer 13/2024 Archiwum

Przyjaciół poznaje się… w polityce?

Napięcie między zaufaniem a ostrożnością to chyba najtrudniejsza rzecz w stosunkach międzynarodowych. Najtrudniejsza dla tych, którzy w polityce próbują pozostać ludźmi.

Nie chciałem komentować „na gorąco” przemówień, jakie w czasie obchodów rocznicy II wojny wygłosili prezydent Niemiec i wiceprezydent USA. Bo to były zbyt dobre przemówienia. Pod każdym względem – i emocjonalnym, i symbolicznym, ale też taktycznym i dyplomatycznym. I w tym tkwi cały szkopuł – bo jak by się za słowa obu polityków nie zabrać, zawsze ktoś będzie miał poczucie, że ignoruję ich „drugie dno”. Jeśli skupię się na ich niewątpliwych walorach emocjonalnych (zwłaszcza u Steinmeiera) i symbolicznych (ważnych m.in. dla szeroko rozumianej polityki historycznej), z pewnością znajdzie się ktoś, kto zarzuci mi naiwność i łatwe kupienie tego, o czym obaj panowie wiedzieli, że najlepiej się nad Wisłą sprzedaje, czyli uznanie naszej krzywdy i naszej roli w walce z okupantem.  Jeśli, przeciwnie, skupię się na tym, czego w obu przemówieniach zabrakło (a ich geniusz polega też na tym, że przy całej pokorze i zarazem promocji naszej narracji historycznej, mówcy ani słowem nie podzielili polskiej oceny współczesnych źródeł zagrożeń dla pokoju), to z pewnością wyjdę na malkontenta, który szuka dziury w całym i nie ma za grosz zaufania do szczerości intencji zachodnich przywódców.

I to jest sedno problemu, jaki mam z tymi przemówieniami. Po ludzku patrząc, wszystko mi mówi, żeby po prostu ucieszyć się pokorą Steinmeiera, z uznaniem przyjąć jego odwagę, która pozwoliła mu aż 13 razy powiedzieć o Niemcach odpowiedzialnych za zbrodnię i tylko 2 razy o nazistach. Wszystko mi mówi, by dosłownie i z ufnością potraktować głębokie duchowo i obiecujące polityczne deklaracje Pence’a, który przekonywał, że nic nie rozdzieli Polski i Stanów Zjednoczonych. Przecież gdyby podobne słowa mówił nam ktokolwiek ze znajomych, przyjaciół, a może nawet i dawnych wrogów, trzeba by mieć serce z kamienia, by nie przyjąć ich z ufnością i potraktować jako bazę do budowy głębszej relacji. Dlaczego w przypadku przemówień polityków mamy jakieś wątpliwości?

„Wielka Brytania nie ma przyjaciół, ma tylko interesy”, mawiał Winston Churchill. Czy to naprawdę uniwersalna zasada rządząca relacjami międzynarodowymi? Czy w zabieganiu o własną pozycję w świecie i bezpieczeństwo jest miejsce na sojusze oparte na czymś głębszym niż interesy? Odpowiedź negatywna brzmi tak: „Strzeżcie się swoich pierwszych odruchów – zazwyczaj są szlachetne” – ta słynna maksyma Charles-Maurice’a Talleyranda uznawana jest przez zwolenników różnych odmian Realpolitik za podstawę racjonalnej i praktycznej dyplomacji, w której nie ma miejsca na sentymenty i sympatie. I można by pisać długie elaboraty – jednostronne, ale bynajmniej nie oderwane od faktów – które potwierdzałyby nie tylko to, że tak wyglądają stosunki międzynarodowe, ale również to, że Realpolitik jako jedyna formuła tak naprawdę jest skuteczna.

Z drugiej strony każdy przecież czuje, że coś wewnątrz nas buntuje się na tak cynicznie w gruncie rzeczy założenie – czy naprawdę w relacjach międzypaństwowych nie ma miejsca na autentyczne poczucie solidarności, współodpowiedzialności, a nawet przyjaźni, czyli tego wszystkiego, co decyduje o tym, że z jakimś państwem i narodem jest nam bardziej po drodze i dla którego przyjazny i solidarny partner jest w stanie podejmować takie decyzje, jakich nie podjąłby wobec państwa i narodu, z którym nie łączą go żadne specjalne więzi?

Nie znam dobrej odpowiedzi. Wierzę w dobre intencje i prezydenta Steinmeiera, i wiceprezydenta Pence’a. Wierzę też w się słów, które albo niszczą, albo budują. Słowa obu polityków z pewnością budują i dają podstawy do pogłębiania relacji.  Ale wiem też, że obaj reprezentują kraje, które w pewnych sprawach zawsze będą mieć po drodze z Polską, ale w innych, siłą rzeczy, będą się z nami różnić. Z różnym skutkiem dla nas samych. Niby to wszystko takie oczywiste. Ale nie wierzę, że w czasie ich przemówień tylko ja miałem poczucie napięcia między zwykłą ludzką chęcią zaufania, a trzeźwą świadomością, jak zawiła i niczego nikomu nie gwarantująca jest rzeczywistość stosunków międzynarodowych.

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

Jacek Dziedzina

Zastępca redaktora naczelnego

W „Gościu" od 2006 r. Studia z socjologii ukończył w Katolickim Uniwersytecie Lubelskim. Pracował m.in. w Instytucie Kultury Polskiej przy Ambasadzie RP w Londynie. Laureat nagrody Grand Press 2011 w kategorii Publicystyka. Autor reportaży zagranicznych, m.in. z Wietnamu, Libanu, Syrii, Izraela, Kosowa, USA, Cypru, Turcji, Irlandii, Mołdawii, Białorusi i innych. Publikował w „Do Rzeczy", „Rzeczpospolitej" („Plus Minus") i portalu Onet.pl. Autor książek, m.in. „Mocowałem się z Bogiem” (wywiad rzeka z ks. Henrykiem Bolczykiem) i „Psycholog w konfesjonale” (wywiad rzeka z ks. Markiem Dziewieckim). Prowadzi również własną działalność wydawniczą. Interesuje się historią najnowszą, stosunkami międzynarodowymi, teologią, literaturą faktu, filmem i muzyką liturgiczną. Obszary specjalizacji: analizy dotyczące Bliskiego Wschodu, Bałkanów, Unii Europejskiej i Stanów Zjednoczonych, a także wywiady i publicystyka poświęcone życiu Kościoła na świecie i nowej ewangelizacji.

Kontakt:
jacek.dziedzina@gosc.pl
Więcej artykułów Jacka Dziedziny