Nowy Numer 16/2024 Archiwum

Stacjonarni i tramwajowi

W ciągu pięciu już dziesięcioleci mojego bycia w strukturach Kościoła napatrzyłem się na niejedno.

W liceum miałem kolegę z Ciska, sporej nadodrzańskiej wsi. On został dominikaninem, ja diecezjalnym. Ale nie o nas chodzi. O proboszcza z tamtych, naszych licealnych, czasów. Dożył 92. roku życia, proboszczem w Cisku był lat 43. W historii Śląska, w historii Polski, w historii Kościoła to kilka epok. W naszym dekanacie mieliśmy kolegę, który trwał na parafii przez 42 lata od przyjścia (dosłownie przyjścia, na piechotę). Jest wielu takich długodystansowych. Czy zapomnieli o nich w kurii biskupiej? A jeśli nawet, to jest tu jakaś inna podstawa – parafianie nie jeżdżą, ani nie piszą do biskupa. O czym? No właśnie, widocznie nie ma o czym. Wszystko w parafii układa się normalnie – cokolwiek by to słowo znaczyło. Zwykle jest świadectwem tej dobrej, pozytywnej normalności.

Ale znam także parafie typu „tramwaj”. Co przystanek – to ktoś wysiada, ktoś wsiada. Znaczy proboszcz. A raczej kolejni, w krótkich odstępach czasu. Skrajną sytuację widziałem w pewnej parafii poza moją diecezją, nie pytajcie o lokalizację. Otóż interwały zmian w pewnym okresie wynosiły 18 miesięcy do 8 miesięcy. Dramat parafii, ale też dramat księży. Bo co by nie rzec, gdzieś tam w głębi serca każdy proboszcz pragnie być tym duchowym ojcem, wytworzyć i pozostawić w parafii jakieś zwyczaje, powołać do życia jakieś wspólnoty, zadbać o świątynię z jej wyposażeniem. Doprowadzić bo bierzmowania tych, których ochrzcił. A może i ślubu udzielić...

Rozmawiałem kiedyś z bacą na Kominiarskiej Hali. Pytał mnie o kadencyjność proboszczów, taki był kiedyś pomysł. Tłumaczę, on kiwa głową, zniecierpliwiony mi przerwał: „Jegomości, jak mi sie juhasi dwa razy w sezonie zmienią, to owiecki do cna głupieją”. Trudno się nie zgodzić. Żal mi tych parafii i proboszczów typu tramwajowego. Więcej powiem. I kadencyjność, i tramwajowość są zaprzeczeniem teologicznej wagi tego małego Kościoła, jakim jest parafia. Bo na nic wszystkie nasze teorie o gromadzeniu się Kościoła wokół Chrystusa, jeśli nie potrafimy stworzyć czytelnego obrazu tego zgromadzenia.

W ciągu pięciu już dziesięcioleci mojego bycia w strukturach Kościoła napatrzyłem się na niejedno. Kiedyś obserwowałem parafię typu tramwajowego. Niewielka, zwarta, żywa społeczność. Co kilka lat nowy proboszcz. Czasem sam prosił o przeniesienie, czasem parafianie prosili. Nie wiem, czy można powiedzieć, że „każdy był zły” – to zbytnie uproszczenie. Ale za każdym razem coś nie pasowało. I to za każdym razem powody były z innej zupełnie beczki. Trafiłem potem w inne strony, nie wiem, co tam się dzieje dalej. Ale jakiś znak zapytania został w mej pamięci. Żadna odpowiedź nie była adekwatna do sytuacji – przynajmniej według mojej wiedzy i w moim odczuciu.

Kto może przeciąć taką sytuację? Pierwsza odpowiedź brzmi: biskup. Ale to nie takie proste. Biskup musi dysponować konkretną i obiektywną wiedzą na temat danej sytuacji. Sam jej nie posiądzie i sam nie jest w stanie zinterpretować wydarzeń. Potrzebny cały, nazwałbym to, aparat socjologiczno-pastoralny, by przedstawić biskupowi stosowny raport. Potrzeba do tego ludzi przygotowanych i teoretycznie, i praktycznie, bezstronnych, darzonych powszechnym zaufaniem, sięgających do modlitwy jako fundamentalnego narzędzia. W braku takich zespołów upatruję niedostatki kolejnych decyzji podejmowanych na zasadzie wyczucia i takiej trochę gry: może tym razem się uda. Tyle, że stawka wizerunku Kościoła jest zbyty wysoka.

Inny wątek personalnych spraw każdej diecezji to obsada nowo wyświęconych księży. Za „moich czasów”, gdy nasz rocznik był właśnie do rozdysponowania, sprawę załatwiono kolejnością opróżniających się posad wikariuszowskich oraz kolejnością alfabetyczną naszych nazwisk. Czyli przypadkowo. Albo inaczej: wszystko z zaufaniem do Bożej opatrzności. Byłem zaskoczony, gdy w tej kolejce zostałem pominięty. Nie zastanawiałem się, dlaczego. Z perspektywy czasu cieszę się z tego, bo trafiłem do parafii i do proboszcza, gdzie mogłem się wiele nauczyć i gdzie nabrałem duszpasterskiego rozpędu. Chwała Panu!

Wtedy taki „system” działał. Ale dzisiejsi młodzi księża są inni. Widzę to choćby na dniach skupienia, jakie prowadzę dla poszczególnych roczników od trzydziestu prawie lat. W słowie „inni” nie zawieram żadnego wartościowania. Oni nie są ani lepsi, ani gorsi – w ogóle o to nie chodzi. Są inni pod wieloma względami. Bo czasy inne, bo ich dzieciństwo inne, bo szkoły, jakie kończyli (po uniwersytet włącznie), też są inne. Z powodu tej inności tamten system – alfabetyczno-losowy z uwzględnieniem Bożej opatrzności – może nie funkcjonować.

Dlatego nie jest stosowany. Ale w tym skomplikowanym świecie nie jest łatwo podjąć personalną decyzję. Powiesz, że to sprawa biskupa. Tak, ale z całej tej otoczki trzeba zdawać sobie sprawę. Trzeba wiedzieć, że mimo wszystkich decyzyjnych niedostatków nie brakuje namysłu, argumentów, znajomości osób i parafii.

Warto i trzeba wskazać na jeszcze jeden motyw. Sam jestem „na wylocie” emerytalnym. Powtarzam parafianom od jakiegoś czasu, by się modlili o dobrego mojego następcę i by modlili się za niego – wszak Bóg już zna jego imię. Przywitanie nowego proboszcza nie kwiatami, a uprzedzającą modlitwą jest bez wątpienia ważniejsze.

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

Zapisane na później

Pobieranie listy