Nowy numer 13/2024 Archiwum

Naprawianie "heretyka" nie działa. Nigdy nie działało

Skoro rozłam w chrześcijaństwie zaistniał i trwa, to czy jest na to inny sposób niż miłość?

Kilkadziesiąt lat temu proboszcz jednej z parafii w Beskidzie Śląskim (gdzie mieszka najwięcej polskich ewangelików) krótko po objęciu tam swej funkcji umówił się z sąsiadką, że będzie u niej kupował mleko. Po kilku dniach przyszli do niego wzburzeni parafianie. – Nie życzymy sobie, żeby ksiądz brał mleko od ewangeliczki – oznajmili. Na to proboszcz zrobił wielkie oczy. – A to ja nie wiedziałem, że jej krowa jest ewangeliczką! – zawołał.

Cóż, to były czasy krótko po soborze, gdy świadomość ekumeniczna słabo jeszcze się przebijała. Wielu chrześcijan uważało wtedy, że wrogość do przedstawicieli innego wyznania jest nieomal religijnym obowiązkiem oraz aktem wiary i pobożności. Zresztą do dzisiaj bywa z tym różnie. Wciąż wielu przedstawicieli radykalnych odłamów chrześcijaństwa uważa Kościół katolicki za wielką nierządnicę, a i katolicy nieraz nie pozostają im dłużni. Widać to choćby w krążących po internetach komentarzach z okazji 500-lecia reformacji.

Oczywiście trudno nam, katolikom, świętować razem z protestantami. No bo jak tu cieszyć się z rozłamu i podziału. Dziełem Ducha Świętego takie rzeczy na pewno nie są. Ale skoro już rozłam zaistniał i trwa, to czy można wskazać inne sensowne działanie niż dążenie do jedności? Osiąganej oczywiście drogą przyjaźni, bo jak inaczej?

Nie wydaje mi się, żeby działaniem jednoczącym było wytykanie sobie nawzajem, że się mylimy. Robiliśmy to przecież pół tysiąca lat – i co? Złamany innowierca z kulawą nogą nie powrócił na łono Kościoła dlatego, że ktoś go nazwał heretykiem czy innym kacerzem. Albo że go jakiś katolik zrzucił ze schodów za nieuznawanie stałej obecności Chrystusa w Eucharystii. Nikt nie uznał i nie uzna swego błędu wskutek czyjejś arogancji i tym bardziej agresji. A niestety chrześcijanie różnych wyznań bywali wobec siebie nawzajem chamscy, może nawet bardziej niż wobec przedstawicieli innych religii (pomijam wojny religijne, bo tam kwestie wiary zazwyczaj służyły za pretekst).

Od czasu soboru watykańskiego II coś się zmieniło. Zaczęliśmy się spotykać, rozmawiać ze sobą, a co ważniejsze razem modlić się. To ostatnie jest chyba najistotniejsze, bo Jezus powiedział, że jest obecny tam, gdzie gromadzi się „dwóch albo trzech w Jego Imię” – i nie wspominał, że chodzi o dwóch czy trzech katolików albo, powiedzmy, baptystów.

Przy tej okazji zaczęliśmy czytać nawzajem swoją literaturę, słuchać świadectw wiary i mocy Bożej. I wtedy wielu ze zdziwieniem zauważyło, że Jezus „tam” też działa. I że Duch Święty wieje tam nieraz potężnie.

Ja wiem, są tacy, którzy próbują dowodzić, że „tam” działa zły duch, który w ubranku anioła światłości próbuje zwieść idących dobrą drogą. W porządku, trzeba „badać duchy”, trzeba rozeznawać, ale gdy widzę ludzi trwale wyrwanych z narkomanii czy z alkoholizmu, gdy widzę kobiety i mężczyzn poskładanych życiowo po latach kompletnego chaosu, gdy widzę, jak się modlą i z jaką miłością czytają Biblię – to nie śmiem mówić, że „to przez Belzebuba”. To Jezus określił podstawowe kryterium rozeznawania: owoce. „Po owocach ich poznacie”. A takie owoce pojawiają się obficie wszędzie tam, gdzie ludzie szczerze żyją Ewangelią – niezależnie od tego, do jakiego Kościoła należą. Jeśli ktoś mówi, że trwała odmiana życia, połączona z decyzją życia z Jezusem, nie jest dobrym owocem, to chyba nie mamy o czym rozmawiać.

Prawdą jest, że wiele środowisk formalnie chrześcijańskich, zwłaszcza w Europie, wykazuje skostnienie, a i gorzej – ich członkowie wydają się ochoczo zmierzać ku duchowi tego świata. Gejowsko-lesbijskie eksperymenty „kościelne” i inne tego typu rzeczy to są oczywiście złe owoce. Ale nie o takich „chrześcijanach” mówimy. Mówimy o chrześcijanach, którzy słuchają Słowa Bożego i wypełniają je. O takich ludziach Jezus powiedział, że są Jego Matką i braćmi. A tacy ludzie są nie tylko w Kościele katolickim. Owszem, Kościół katolicki ma pełnię objawienia, ale nasi chrześcijańscy bracia nieraz znakomicie korzystają z tej części objawienia, jaką przyjęli. Będzie pięknie, gdy wreszcie zjednoczymy się w jednym Kościele, ale nie da się tego zrobić inaczej niż miłością.

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

Franciszek Kucharczak

Dziennikarz działu „Kościół”

Teolog i historyk Kościoła, absolwent Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego, wieloletni redaktor i grafik „Małego Gościa Niedzielnego” (autor m.in. rubryki „Franek fałszerz” i „Mędrzec dyżurny”), obecnie współpracownik tego miesięcznika. Autor „Tabliczki sumienia” – cotygodniowego felietonu publikowanego w „Gościu Niedzielnym”. Autor książki „Tabliczka sumienia”, współautor książki „Bóg lubi tych, którzy walczą ” i książki-wywiadu z Markiem Jurkiem „Dysydent w państwie POPiS”. Zainteresowania: sztuki plastyczne, turystyka (zwłaszcza rowerowa). Motto: „Jestem tendencyjny – popieram Jezusa”.
Jego obszar specjalizacji to kwestie moralne i teologiczne, komentowanie w optyce chrześcijańskiej spraw wzbudzających kontrowersje, zwłaszcza na obszarze państwo-Kościół, wychowanie dzieci i młodzieży, etyka seksualna. Autor nazywa to teologią stosowaną.

Kontakt:
franciszek.kucharczak@gosc.pl
Więcej artykułów Franciszka Kucharczaka