Nowy Numer 16/2024 Archiwum

Prokurator strzelił sobie w głowę

Prokurator wojskowy płk Mikołaj Przybył postrzelił się po konferencji prasowej, na której odnosił się do medialnych zarzutów o złamanie prawa w postępowaniu dot. przecieku ze śledztwa ws. katastrofy smoleńskiej. Prokurator jest szpitalu, jego życiu nie grozi niebezpieczeństwo.

Sprawa dotyczyła ujawnienia osobie nieuprawnionej informacji ze śledztwa. Podejrzewany o przeciek był nadzorujący śledztwo smoleńskie prokurator Marek Pasionek z Naczelnej Prokuratury Wojskowej. Według mediów wojskowi prokuratorzy analizowali w tej sprawie billingi i esemesy dziennikarzy śledczych Macieja Dudy z TVN24.pl i Cezarego Gmyza z "Rzeczpospolitej".

Płk Przybył powołując się na przepisy kodeksu postępowania karnego, które umożliwiają prokuratorowi sięganie po dowody elektroniczne, mówił w poniedziałek, że postanowienia wydane w zakresie uzyskania danych personalnych, wykazu połączeń telefonicznych, wykazu wiadomości tekstowych, a nawet te dotyczące żądania wydania treści wiadomości tekstowych uważa za całkowicie uzasadnione i nie naruszające obowiązującego prawa.

Jak stwierdził, wszechstronne sprawdzenie okoliczności musiało obejmować również sprawdzenie wątku ewentualnego udziału obcych służb specjalnych, zainteresowanych podgrzewaniem atmosfery wokół katastrofy smoleńskiej i wzajemnego konfliktowania Polaków.

Dodał, że śledztwo miało wyjaśnić źródła wycieku informacji w sprawie dotyczącej katastrofy smoleńskiej.

Odnosząc się do zarzutów medialnych, że prokuratura wojskowa w Poznaniu sześć razy złamała prawo, badając te przecieki, stwierdził: "Zarzuty, że miałem pełną wiedzę (...) i podałem przedstawicielom mediów informacje nieprawdziwe, są całkowicie bezpodstawne i kłamliwe. Grożenie mi przez gazety odpowiedzialnością dyscyplinarną za rzekome wprowadzenie opinii publicznej w błąd uważam za jawne godzenie w zasadę niezależności prokuratora i kneblowanie mi ust".

W czasie 15-minutowego oświadczenia powtórzył, że w prowadzonym przez niego śledztwie nie było żadnych nieprawidłowości, a dziennikarze piszący o tym, że prokuratura wojskowa złamała prawo, zostali zmanipulowani. Według niego wynikało to z faktu, że prokuratura "prowadzi bardzo poważne śledztwa związane z przestępczością zorganizowaną w Wojsku Polskim".

Pułkownik mówił, że śledztwo w sprawie przecieku rozpoczęło się od uzyskania notatki służbowej z dnia 10 listopada 2010 r. sporządzonej przez pełniącego obowiązki rzecznika prasowego Naczelnej Prokuratury Wojskowej kpt. Marcina Maksjana.

"Notatka zawierała informację o tym, że osoba, która przedstawiła się jako redaktor Maciej Duda, zażądała odpowiedzi na pytania dotyczące materiału opatrzonego klauzulą niejawne. Rzecznik takiej informacji nie udzielił. W odpowiedzi usłyszał, (...) aby rzecznik prasowy uzyskał dla niego wiedzę od prokuratora Pasionka lub gen. bryg. Zbigniewa Woźniaka - zastępcy Naczelnego Prokuratora Wojskowego" - powiedział Przybył.

Jak wyjaśnił, osoba ta podała informacje przesłane pocztą elektroniczną, dotyczące kontaktowych numerów telefonicznych. Przybył mówił, że na początku ocenił sytuację - w której dziennikarz ujawnia swoje źródło informacji - jako nieprawdopodobną.

"Na moje polecenie kpt. Łukasz Jakuszewski, wykonujący incydentalne czynności w sprawie, sporządził szereg postanowień o żądaniu podania danych abonentów numerów telefonicznych, z którymi łączyli się prokuratorzy posiadający limitowane informacje. Prokurator ten nie wiedział, do kogo w istocie należą lub mogą należeć telefony" - mówił Przybył.

Prokurator jeszcze przed rozpoczęciem konferencji poinformował dziennikarzy, że po wygłoszeniu stanowiska będzie kilkuminutowa przerwa, po której odpowie na pytania. I tak się stało. Kilkadziesiąt sekund po opuszczeniu sali przez ostatnią osobę dziennikarze usłyszeli huk. Ci, którzy byli najbliżej, wbiegli do środka.

"Zobaczyłem, że za biurkiem leży prokurator, myślałem, że zemdlał. Kiedy podszedłem, zobaczyłem, że ma zakrwawioną głowę, chwilę później zauważyłem broń. Próbowałem mu pomóc i prosiłem o pomoc operatorów kamer, ale oni tylko filmowali" - powiedział PAP Łukasz Cieśla z "Głosu Wielkopolskiego".

Po kilkudziesięciu sekundach na miejscu pojawił się personel medyczny ze znajdującej się w budynku przychodni; po kilku minutach przyjechało kilka karetek pogotowia. Na miejsce przyjechali też policjanci, Żandarmeria Wojskowej i prokurator.

Płk. Przybyła po reanimacji przewieziono do szpitala - miał uszkodzoną twarzoczaszkę, był przytomny; jego życiu nie zagrażało niebezpieczeństwo.

Jak poinformował później rzecznik Wojskowej Prokuratury Okręgowej w Poznaniu ppłk Sławomir Schewe, Przybył postrzelił się z prywatnej broni, na którą miał pozwolenie.

"Gazeta Wyborcza" napisała w sobotę, że prokuratura wojskowa sześć razy złamała prawo, występując o ujawnienie treści esemesów, które można wydać tylko za zgodą sądu. Powołując się na informacje z Prokuratury Generalnej podała, że pułkownik może mieć sprawę dyscyplinarną za świadome wprowadzenie w błąd opinii publicznej.

Prokurator Mikołaj Przybył w ciągu ostatnich tygodni kilkakrotnie odnosił się do doniesień mediów dot. tego, że wojskowi prokuratorzy analizowali billingi i esemesy dziennikarzy. W wydanym 29 grudnia Przybył podkreślał, że dziennikarze nie byli inwigilowani przez prokuraturę.

"W chwili wydawania postanowienia dotyczącego numeru telefonicznego prokurator podejmujący decyzję nie wiedział, kto jest abonentem tego numeru, lub kto się nim posługuje (...) Informacja o tym, że prokuratura wojskowa przez pół roku inwigilowała dziennikarzy jest jaskrawym nadużyciem i celową dezinformacją" - napisał.

2 stycznia płk Przybył powtórzył w rozmowie z PAP, że w sprawie badane były wyłącznie billingi prokuratorów, a nie dziennikarzy. Potwierdził, że prokuratura chciała uzyskać również treść esemesów, ale takich danych od operatora nie otrzymała "ze względu na czas, który upłynął". (PAP)

Od. red. gosc.pl - przeczytaj komentarz red. Łozińskiego: Pytania w sprawie prok. Przybyła

« 1 »

Zapisane na później

Pobieranie listy