Redaktor serwisu gosc.pl
Ekonomista, doktorant na Uniwersytecie Ekonomicznym w Katowicach specjalizujący się w tematyce historii gospodarczej i polityki ekonomicznej państwa. Współpracował z Instytutem Globalizacji i portalem fronda.pl. Zaangażowany w działalność międzynarodową, szczególnie w obszarze integracji europejskiej i współpracy z krajami Europy Wschodniej. Zainteresowania: ekonomia, stosunki międzynarodowe, fantastyka naukowa, podróże. Jego obszar specjalizacji to gospodarka, Unia Europejska, stosunki międzynarodowe.
Kontakt:
bartosz.bartczak@gosc.pl
Więcej artykułów Bartosza Bartczaka
W przypadku Rzeczpospolitej mieliśmy do czynienia z oligarchią arystokratyczną, gdzie kryterium praw do rządzenia było szlachetne urodzenie (lub nadany tytuł). Biorąc pod uwagę, że szlachta stanowiła w Polsce według szacunków od 6 do 10% społeczeństwa, a nie wszyscy mieli prawo głosu (np. nieletni, czy kobiety), to mamy klasyczny przykład państwa z ustrojem oligarchicznym, gdzie wąska grupa ludzi posiada prawa do sprawowania władzy.
Nawet w dwudziestym pierwszym wieku Rosja podbojami powiększa swój obszar, a obywatele tym bardziej szanują przywódcę im bardziej krzywdzi on sąsiadów.
Na wschodzie nie ma cywilizacji.
Przede wszystkim zaskakuje mnie typ myślenia, że polska racja stanu oraz polskie sojusze mają zależeć od tego, komu z zewnątrz na nich zależy. Co bowiem z tego, że, jak chce autor, USA potrzebuje silnego partnera w Europie?
Po pierwsze, zaprezentowany sposób myślenia autora nie znamionuje silnego partnera.
Po drugie, istotną kwestią jest pytanie: do czego USA potrzebuje silnego partnera w Europie? I co ma z tego ten partner mieć?
Szukanie sojuszy na zasadzie: kto nas zechce, jest doprawdy dziwacznym punktem wyjścia.
W dodatku autor zdaje się kompletnie mylić sojusz wojskowy z wyzyskiem gospodarczym. Czy zawarcie sojuszu ma być jednocześnie przyzwoleniem na bycie czyimś karmicielem i zapleczem taniej siły roboczej? To logika krajów trzeciego świata, i rozsypywanie (bo w artykule żadne spójne przedstawienie) argumentów wynikających z takiej perspektywy w odniesieniu do porównywanej z USA Rosji czy Niemiec nie znamionuje w ogóle kraju, który chce być wiodącym graczem w dyplomacji co najmniej europejskiej. To myślenie plemiennego kacyka w jakimś równikowym pralesie.
Gdyby tak autor zechciał, dla spójności swych argumentów, przedstawić przykłady kierunków i kolei rozwoju krajów zależnych wojskowo od USA w sposób, w jaki opisał zależność PRL od ZSRR? Proponowałbym zacząć od Iraku czy Afganistanu. Oraz, gdyby zechciał przedstawić stosunki USA ze swymi bezpośrednimi sąsiadami, jak choćby Meksyk czy Kuba, to będzie to jakieś adekwatne porównanie do naszej sytuacji.
Przy okazji: czy zauważył autor, że po upadku ZSRR wojska sowieckie opuściły wszystkie kraje Układu Warszawskiego, rownież ówczesne NRD, gdy tymczasem wojska amerykańskie Niemiec do dnia dzisiejszego nie opuściły, kontynuując de facto bez zadnej przerwy pobyt swych jednostek pierwotnie okupacyjnych? Ciekawe, jakie byłyby nastroje w Polsce, gdyby tak z 30 tyś Sowietów zostało na terenie kraju, zmieniając jedynie flagę i naszywki, ale nie centrum dowodzenia?
Ze względów bezpieczeństwa, kiedy korzystasz z możliwości napisania komentarza lub dodania intencji, w logach systemowych zapisuje się Twoje IP. Mają do niego dostęp wyłącznie uprawnieni administratorzy systemu. Administratorem Twoich danych jest Instytut Gość Media, z siedzibą w Katowicach 40-042, ul. Wita Stwosza 11. Szanujemy Twoje dane i chronimy je. Szczegółowe informacje na ten temat oraz i prawa, jakie Ci przysługują, opisaliśmy w Polityce prywatności.